Szare

dyskusja: Brak komentarzy
Zdjęcie z Pragi
Pewnego dnia wszystko zrobiło się szare. Wielu z nas z pośpiechu nie zwróciło na to specjalnej uwagi. Pędziliśmy rano do autobusów modląc się, by dowiozły nas na czas, żeby dzień w pracy szybko minął, żeby zadania nie okazały się ponad siły, żeby jedzenie w bufecie wyglądało apetycznie i nie wywołało niestrawności. Ostatecznie można było założyć, że wszystkiemu winna jesienna mgła, drobinki wody oblepiały nam twarze przekonując, że te barwy to tylko złudzenie, a może efekt nienajlepszego nastroju spowodowanego słotną porą. Domy, drzewa i ludzie, wszystko wokół straciło kolor, ale zamiast zastanawiać się nad absolutnie niewytłumaczalną naturą tej zmiany lepiej było przyjąć, że to perspektywa zimy nas przygnębia, przytępia zmysły, zaburza percepcję.

 

       Co wrażliwsi z pewnością nie zadowolili się takim wyjaśnieniem. Ci podejrzliwie przejrzeli zawartość szaf i szafek, znaleźli tam szare bluzki, swetry i spodnie, szare kubki, filiżanki i talerzyki. W kolorach lekko szarym, głęboko szarym, intensywnie szarym, szaro-czarnym, szaro-białym, jak na filmie z Charliem Chaplinem. Elegantki nieźle się spociły usiłując dobrać dodatki, szarą torebkę do szarej koszuli i apaszkę w kolorze szarym, pokrytą szarymi wzorami kwiatowymi. Zrozpaczone musiały być kosmetyczki patrząc na szare lakiery do paznokci, które jeszcze wczoraj lśniły wszystkimi kolorami tęczy. Smutne były amatorki czerwieni, ubierające się jak egzotyczne kwiaty, a teraz poszarzałe, jednakowe.

 

       Ale tak ignoranci jak i histerycy nie zamienili ze sobą na ten temat ani słowa. Bo to, co było obiektywnie obserwowalnym faktem, brali za stan duszy, nastrój, urojenie, może efekt przepracowania albo skutek braku miłości.

 

Moje zdjęcie z Pragi2

 

       W mieście życie toczyło się jak dawniej. W salonach fryzjerskich kobiety wybierały farby do włosów w odcieniach szarości, fryzjerki kiwały głowami, zapisywały numer, wyciągały tubki z szafy nie przyznając się klientkom, że kolor znikł na dobre, a nazwy jak ciepły mahoń, złoty szatyn czy ognista czerwień straciły swoją treść. Panie opuszczały salon jedna po drugiej, każda w idealnie uczesanej szarej fryzurze, która różniła się tylko intensywnością barwy. Z trudem trafiały do swoich samochodów, bo karoserie wydawały się przerażająco podobne, całe szczęście, że pojazd dało się zidentyfikować po numerze rejestracyjnym, który nagle nabrał dla wszystkich właścicielek aut najgłębszego sensu. Tego dnia jazda po ulicach naszego miasta nie była pozytywnym doświadczeniem. Sygnalizacja świetlna jakby oszalała, a konkretniej to kierowcy przestali ją jednoznacznie interpretować, bo dla jednych odcień szarości u góry sygnalizatora był czerwonym, dla innych zielonym, wszyscy trąbili, złorzeczyli, nawet ci, co na co dzień należą do grupy dobrze wychowanych, sympatycznych kierowców, takich co to zatrzymują się na pasach i nigdy nie popędzają klaksonem.

 

       Tego dnia czekało mnie spotkanie z X. Na portalu randkowym, z którego korzystam, przedstawił się jako pełen energii miłośnik sportu i amator kolacji przy świecach. Na spotkanie przyszedł spóźniony i lekko zmieszany, długo się tłumaczył, wręczył mi róże w kolorze szarym, a potem w bardzo szarmancki sposób objął mnie ramieniem. Zamówiliśmy dwie porcje paluszków krabowych, które zamierzaliśmy popić kieliszkiem wina. Białe czy czerwone? Oczywiście, czerwone. Napój, który nam przyniesiono był przerażająco czarny. Popijając czarną ciecz unikałam wzroku X-a, bo bałam się, że mnie nakryje. Zorientuje się, że oszalałam, że mój świat z tęsknoty za miłością stracił barwę, może mam depresję, może to z powodu samotności albo dlatego, że nie udało mi się zrobić kariery marzeń, ani wyjechać do Ameryki, jak sobie kiedyś założyłam. X bezskutecznie starał się nawiązać fizyczny kontakt, chciał pogłaskać mnie po dłoni, ale ją odsunęłam, a potem długo rozcierałam sobie tę dłoń na udzie, jakby przepraszając, że nie jestem bardziej chętna. Rozstaliśmy się bez obietnicy kolejnego spotkania. Gdy weszłam do mieszkania, odczułam wielką ulgę. Nie zdradziłam się przed nim ani słowem.

 

       Z czasem jednak o szarości trzeba było zacząć rozmawiać. Zmowę milczenia przerwał pewien prezenter: publicznie, na antenie ubolewał, że jego czerwony ford ma teraz paskudną grafitową barwę i z niewyjaśnionych powodów wszystko, ale to absolutnie wszystko – podkreślił, z tonem dezaprobaty w głosie – wszystko stało się szare. I nie ma złotej polskiej jesieni jak należy, bo liście na drzewach są szare, takie spadają na ziemię, tworząc szary dywan. Wyłączyłam telewizor wyraźnie poirytowana. Faktycznie, jak mogłam sądzić, że ta szarość jest stanem ducha. Wyjrzałam przez okno, żeby popatrzeć na szare drzewa: pierwszy raz dotarło do mnie, że są prawdziwe. Nie mam urojeń, nie popsuł mi się wzrok. Usiadłam do komputera, żeby przeczytać e-mail od Y-eka. Zapraszał mnie do kina na arcygłupią komedię romantyczną: przez głowę przeleciała mi myśl, że nie chcę mieć z tym mężczyzną nic wspólnego. A później odpisałam, że chętnie przyjdę na spotkanie.

 

       Wcześniej zajrzałam do notesu. Akurat tego dnia nie miałam umówionej wizyty. Bo powiem wam w tajemnicy, ale niech to zostanie między nami, że od dnia randki z X-em regularnie odwiedzam psychiatrę. Przepisał mi takie proszki, po których miałam odzyskać radość życia. W zasadzie chodziło mi o kolor. O odzyskanie koloru. Teraz nagle wszystkie moje zabiegi, a zwłaszcza uspokajające słowa psychiatry, wydały się absurdalne. Skoro w publicznej telewizji podano właśnie, że świat jest szary, prozak tego nie zmieni.

 

       Rzeczywiście, kiedy wiadomość się rozeszła, początkowo wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, bo w osobistym wymiarze przestaliśmy być czubkami i staliśmy się zwyczajnymi obywatelami bez wpływu na zdarzenia. Niestety ta ulga była chwilowa i pozorna. Bo w rzeczywistości łatwiej kupić wytłumaczenie, że z powodu smutku i samotności zmysły odmawiają nam posłuszeństwa niż przyjąć, że zdarzyło się coś dziwacznego, być może nieodwracalnego, coś, co rzutować będzie na resztę naszego życia. Wielu z nas poczuło się jak głupcy, którzy wczoraj kupili żonie czerwone róże i wyszli z kwiaciarni dumnie wymachując szarym bukietem, odprowadzani przez niespokojne spojrzenie kwiaciarki.

 

       Po wiadomościach swoje wystąpienie zapowiedział premier. Mówił krótko, zwięźle, pewnie dlatego, że nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Zapewniał, że sprawa zostanie wyjaśniona i „naprawiona”. On całym swoim autorytetem to gwarantuje. Dodał coś jeszcze o emeryturach i pensjach – mimochodem, w ramach rozrywki mającej odciągnąć naszą uwagę od szarej rzeczywistości. Wyłączyłam telewizor, poczułam się nagle strasznie zmęczona. Położyłam się na szarym łóżku, w szarej pościeli, tylko książka wyglądała znajomo – rzędy czarnych liter odcinały się na białym tle – tak jak dawniej. Następnego dnia w kinie usnęłam. Kiedy pod koniec filmu Y zaczął szarpać mnie za rękaw, wiedziałam już, że nic z tego nie będzie. Strasznie speszona przeprosiłam i przy pierwszej okazji zwiałam do domu.

 

       Po jesieni przyszła zima, a potem wszyscy z wielkim napięciem oczekiwaliśmy wiosny. Bo nawet jeśli atrybutem jesieni są kolorowe liście, a Boże Narodzenie czerwieni się gwiazdą betlejemską, to kolor jest w zasadzie domeną wiosny. Zastanawialiśmy się: jakież będą te pierwsze tulipany? A żonkile? Aż pewnego dnia zakwitł pierwszy kwiat i był szary. Uparcie mówiliśmy o nim, że jest fioletowym krokusem.

 

       Z czasem nauczyliśmy się żyć z szarością. Wypracowaliśmy specyficzne modus vivendi. Ostatecznie chodziło tylko o kolor. Rzeczy wokół nas nie straciły swoich wszystkich właściwości: miały nadal ten sam kształt, były funkcjonalne – zgodne z przeznaczeniem, wciąż można było stosować wobec nich dychotomię: ładne/brzydnie, podoba się/nie podoba się, kupię/nie kupię. Początkowo staraliśmy się funkcjonować według nieaktualnych prawideł, na przykład pewien określony odcień szarości nazywaliśmy „czerwonym”, a inny „żółtym”, itd., staraliśmy się przywołać z pamięci utracony wygląd przedmiotów, o swoim aucie mówiliśmy „niebieski”, chociaż było już tylko szare, zakładaliśmy „fioletową” sukienkę i „złotą” biżuterię, chociaż wszystkie te nazwy były zupełnie nieadekwatne, złoto w zasadzie nie różniło się od srebra, chociaż – nie, tu się chyba mylę, złoto srebrzyło się w bardziej szlachetny sposób, nawet jeśli nie umiem wytłumaczyć, na czym ta szlachetność miałaby polegać.

 

       Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, by te szarości jakoś skatalogować, zestandaryzować – może decyzję podjął nasz rząd albo Unia Europejska. Bo pamięć ludzka jest zawodna, poza tym wciąż produkowano przedmioty nowe, o których jakoś niezręcznie było mówić, że mają taką a taką barwę (czerwień, błękit…), skoro każdy widział tylko jeden z odcieni nieskończonej palety szarości. Żeby było precyzyjnie, prawodawca sięgnął po cyfry: od tej pory każdy odcień szarości miał przyporządkowany numer, od 1 do 1000, bo okazało się, że tych odcieni jest naprawdę mnóstwo. Jak to możliwe? A pomyślcie tylko przez chwilę o czerwieni: czym się różni czerwień róży od czerwieni miejskiego autobusu, czerwieni truskawki albo czerwonej porzeczki. Pod zbiorczą nazwą „czerwony” zamknęliśmy całą paletę czerwieni, a teraz szarości miały to wszystko zastąpić, zagarnąć, opanować. Liczb było wiele, dlatego gubiliśmy się w nich – wypływaliśmy i tonęliśmy – a starsi i dzieci wciąż woleli mówić o jasno i ciemnoszarym kolorze.

 

       W dokumentach państwowych wszystko stało się proste, opisy i instrukcje były odtąd nieubłaganie precyzyjne (wiedzieliśmy dokładnie, który guzik uruchamia konkretną funkcję w ekspresie do kawy, bo usunięto wieloznaczne określenia: zielona lampka, czerwony przycisk…). Klientki w salonie kosmetycznym zamawiały lakier z określonym numerem, a potem farbowały włosy na zbliżony odcień. Niestety, chociaż odtąd sami wybieraliśmy nasze odcienie szarości, uczyliśmy się ich na pamięć, a niektóre nawet polubiliśmy (mi do gustu przypadł numer katalogowy 356, który w minionej epoce był zapewne kolorem morskim), stawaliśmy się coraz bardziej do siebie podobni, a dobór przedmiotów w zbliżonej (no tak, powiedzmy to szczerze) kolorystyce, przestał być frajdą. Sama zauważyłam, że wchodzę do sklepu odzieżowego i wybieram dwie pierwsze z brzegu koszulki, w moim rozmiarze, nawet nie idę z nimi do przymierzalni, bo poszukiwanie odcieni „twarzowych” nie ma już sensu. W szarym i tak wygląda się w jeden określony sposób, myślałam. Chociaż całkiem możliwe, że jeszcze nie wyewoluowałam, nie dostosowałam się do nowych warunków życia. Biologii zajmuje trochę czasu, zanim zacznie zaspokajać wszystkie potrzeby jednostek.

 

       W szarej bluzce, grafitowej marynarce, czarnych spodniach maszerowałam co rano na przystanek, w drodze do pracy, a wieczorem szukałam w necie tego jedynego, który mógłby ubarwić mój świat – przynajmniej w sensie metaforycznym. Ku mej rozpaczy zauważyłam, że osób zarejestrowanych jest jakby mniej, co można było wyjaśnić nienajlepszym stanem zdrowotnym społeczeństwa, o czym mówił niedawno po wiadomościach odpowiedni minister. Ludzie przestali szukać miłości, zrezygnowali z rozrywek, siedzieli w domach i oddawali się szarym myślom. Psychiatra stał się lekarzem pierwszego kontaktu. Na dzień dobry przepisywał prozak, środki przeciwlękowe, zachęcał do aktywności fizycznej – w niektórych zakładach pracy wprowadzono obowiązkowe zajęcia sportowe, bo zmęczony człowiek mniej dotkliwie odczuwa smutek i lepiej wywiązuje się ze swoich obowiązków. Ludzie łykali tabletki, czasem popijając je – wbrew zaleceniom – czarnym winem. I efekt był taki, że już mało kto miał ochotę umawiać się na randki, poznawać kogokolwiek, społeczeństwo zachorowało na apatię i stawało się szare w najszerszym znaczeniu tego słowa.

 

       Dlatego randka z Zet wydała mi się cudownym zrządzeniem losu i może za dużo się po niej spodziewałam. Zet napisał w swoim profilu, że „nienawidzi koloru szarego i zamierza z nim walczyć do ostatniej kropli krwi”. Spodobała mi się ta bezkompromisowa postawa. Z niechęcią włożyłam na spotkanie szary komplet, pocieszając się myślą, że pamiętam jak bardzo był zielony, kiedy zobaczyłam go na wystawie. Na dzień dobry powiedziałam Zet właśnie o tym – że jestem ubrana na zielono. Popatrzył na mnie poważnie i nic nie powiedział. Przez całą kolację zamieniliśmy zaledwie parę zdań. Zet unikał mojego wzroku i raczej nie sprawiał wrażenia mężczyzny, który szuka damskiego towarzystwa. Parę razy przez myśl przemknęło mi pytanie o sens naszej randki. Z drugiej strony byłam tak bardzo spragniona męskiego towarzystwa, że mogło zadowolić mnie i to. Zet zapłacił za nas oboje i wyszliśmy na szarą ulicę.

 

       Po drodze spytałam, co rozumie przez walkę z szarością. Jeszcze mocniej zacisnął usta. Teraz wyglądał już nie tylko jak osoba niezainteresowana randką ze mną: sprawiał wrażenie mężczyzny, który nienawidzi. Nienawidzi szarości. „Ja też jej nie lubię – powiedziałam, czując że muszę się jakoś usprawiedliwić. – To wcale nie był mój wybór, pewnego dnia biegłam do pracy i to się samo stało, naprawdę, uwierz”. Zet przystanął, odwrócił się wolno w moim kierunku, poczułam dreszcz. Miał stalowe oczy, szare włosy, poszarzałą cerę. Był bardzo przystojny, ale szarość pochłonęła go bez reszty – jak wszystkich wokół. W ułamku sekundy dotarło do mnie, że trzyma w ręku nóż. „A więc to ty jesteś sprawczynią tego wszystkiego – wycedził przez zęby. – To twój smutek nam to zrobił”. Ze zdumieniem zobaczyłam, że z rany wypływa mi krwistoczerwona ciecz – pierwsza substancja w intensywnym kolorze, jaką widziałam od miesięcy. Zakręciło mi się w głowie, nie czułam bólu, ani strachu, tylko ogromną słabość. I wdzięczność. Nie sądziłam, że jestem tak potężna. Zobaczyłam jeszcze, jak Zet groźnie wymachuje mi pięścią przed oczami.

 

       To trochę przykre, że tylko dlatego umówił się na tę randkę, pomyślałam, a potem zaczęłam zanurzać się w kolor. Najpierw liście: znowu były złote i czerwone. Samochody zaczęły płynąć barwnym strumieniem, zielone znów zrobiło się zielone, a czerwone dla pieszych bezpiecznie utrzymywało ich na baczność przed pasami. Nie miałam wiele czasu, by odpowiedzieć sobie na pytanie o to, dlaczego jedna nic nieznacząca osoba jest w stanie zmienić świat. Ale wystarczy, że je postawiłam. Poczułam się nagle ważna i potrzebna: roztarłam czerwoną plamę na zielonej sukience, opadłam na ziemię jak gigantyczna ścięta roślina. Wokół mnie zaczęli zbierać się ludzie: w niedobranych kolorystycznie strojach, bo szarości eksplodowały przemieniając się w feerię barw nie zawsze współgrających. Patrzyli na mnie i nie wiedzieli co myśleć, dlatego koniec końców postanowili mnie nie zauważyć. Najważniejsze było to, że świat znowu wrócił do normy. Leżałam na chodniku i z wielką ulgą patrzyłam na białe chmury mknące po błękitnym niebie.

 

Kolory w moim życiu