Plastikowa panna młoda

dyskusja: Brak komentarzy
Działo się to wszystko jakiś czas temu, dla mnie to lata nie aż tak bardzo odległe jak dla was, młodych, coście wtedy pewnie w powijakach czas spędzali. Ale mniejsza z tym. Choć dla mnie jakby to było wczoraj, przyznać muszę, że to już epoka miniona, w której inaczej się działo niż teraz. Rodzina była szanowaną instytucją, a najważniejszy w życiu dla kawalera był dobry ożenek (byli tacy, co mówili „praca”, „interesy”, „dobre imię” – lecz to przecież jednemu służyć miało: by tę dobrą żonę sobie przygruchać, do gustu jej przypaść, a później ją utrzymać, z całym sztabem praczek, służących, krawcowych; tak w każdym razie w zamożniejszych domach bywało, a ja do takiego właśnie domu przynależałem).
            Ale tak się jakoś złożyło, że ja sobie dobrej żony nigdy nie przygruchałem – choć we mnie i wola ku temu była, i pragnienie. Starałem się bardzo, a o tych moich staraniach można by napisać niejedno barwne opowiadanie, czy nawet powieść, lecz ja tego nie zrobię, bo się was wstydzę. Opowiem wam lepiej o czymś innym, też ciekawym, a przy tym niewywołującym we mnie przykrego uczucia skrępowania. Aczkolwiek uprzedzę was, że i ta historia w opowiedzeniu nie jest łatwa i obawiam się, jak ją przyjmiecie. A może potem pomyślicie sobie o mnie, żem nie tylko kawaler, ale jeszcze idiota? Nie chciałbym tego. Ciekawi mnie jednak, co na ten temat sądzicie i z tej ciekawości gotów jestem narazić się nawet na wasze nieżyczliwe komentarze.
            Posłuchajcie więc.
            Nie doczekałem się syna, z powodów, o których już wspominałem, i dajmy temu spokój. Za to doczekałem się chrześniaka. Był maleńki, gdy zobaczyłem go w kościele ubranego w białe ciuszki aniołka. Nie żebym przepadał za dziećmi i jakieś chciał posiadać na własność, co to, to nie. Instynkty rodzicielskie są mi raczej obce, może to kobieca rzecz. Nie wiem. Ale chrześniak bardzo mi się podobał, choć dali mu na imię Artur, i to imię do niego nie pasowało – od razu chciałem im o tym powiedzieć i przestrzec przed tym, co zamierzali zrobić. Ksiądz rzekł jednak: „Ja ciebie chrzczę, Arturze” i wykonał znak krzyża, skropił czółko mojego aniołeczka wodą i wtedy powiało skądś jakimś chłodem, aż się skrzywiłem, bo nagle rozbolały mnie wszystkie zęby. Szybko wziąłem się w garść, zwłaszcza że mi kazali pójść z gromnicą mojego chłopca do ołtarza i zapalić ją od dużej świecy płonącej w sąsiedztwie wysokiego mosiężnego krucyfiksu. I zrobiłem to, z grzeczności, przecież już przystałem na to, by zostać ojcem chrzestnym, klamka zapadła, jak to się czasem mówi. Wyciągnąłem gromnicę Artura w stronę kościelnej świecy, obie zetknęły się knotami, ta pierwsza płonącym, ta druga – zimnym, i wtedy może drgnęła mi ręka, a może to przez ten ból zębów, który jeszcze odczuwałem z powodu kościelnych przeciągów. W każdym razie tak to się skończyło, że chwilę  później z połączonych knotów popłynęła ku niebu stróżka dymu, kościelna świeca zgasła, natychmiast podbiegł do mnie zmieszany ministrant z zapałkami – bo jakże to: kościół bez Bożego światła – a wszystko nieopatrznie uwiecznił fotograf. Źle się to potoczyło, ale co tam, trudno, stało się. Mój chrześniak, Artur, w dniu swojego pierwszego sakramentu, mającego włączyć go do wspólnoty kościoła, nie otrzymał z ołtarza Boskiego światła, lecz światło z zapałki, i wówczas nie przywiązywałem do tego większej wagi, ani ja, ani rodzice chłopca.
            Mijały lata, a my mogliśmy sobie powtarzać, że tamto zdarzenie nie pozostawiło w życiu mojego chłopca konsekwencji. Czy zauważyliście, że mówię o nim „mój chłopiec”. Niby nie chciałem mieć dzieci, a jednak Arturek tak mnie ujął swoim słodkim wyglądem, rósł potem jak na drożdżach, już nie był tym rozkosznym chłopaczkiem, ale coraz bardziej męskim chłopakiem. Odwiedzałem go często, obsypywałem pieniędzmi i podarkami – jestem wszak człowiekiem zamożnym, a własnych dzieci nie miałem, ani żony, co bym jej musiał płacić za służącą, praczkę i krawcową. Więc na Arturka szło to wszystko, co żem zgromadził za życia, jego rodzice finansowo nie stali najlepiej i z radością pozwolili mi płacić za studia chłopaka, za jego lekcje konnej jazdy, za zagraniczne wojaże… Nie jestem wylewny uczuciowo, nie wiem, czy wam już o tym wspominałem, niezbyt mi idzie prawienie czułych słówek i poklepywanie po ramieniu. Wołałem płacić i płaciłem. Gdy już dorósł, starałem się z nim rozsądnie rozmawiać, żeby przekazać mu tę życiową mądrość, jakiej sam liznąłem. Więc radziłem, by sprawy dobrze przemyślał i jeśli już wybierze sobie żonę, to tylko piękną i roztropną, a nie jakąś tam pierwszą z brzegu – bardzo chciałem, by mu dobrze posłużyło to małżeństwo, którego ja sam się nie doczekałem, lecz uważałem za ważne, bo taka to już była epoka. Artur wyrósł na przystojnego młodzieńca, światłego – wykształconego przecież w najlepszych szkołach za moje pieniądze. I nie musiał się spieszyć z tym ożenkiem, o nie, mówiłem mu, „dobrze się rozejrzyj”, powtarzałem, „jesteś wart najlepszej, a nie tej, co się nawinie”. I teraz, po latach, wiem, że źle robiłem wbijając mu to wszystko do głowy, z czasem zrozumiałem też, że „ta pierwsza z brzegu” i „ta, co się nawinie” wcale nie byłyby aż tak złym wyborem. A tak zasiałem w moim Arturku jakieś wyobrażenia, które potem bardzo nam wszystkim zaszkodziły. Ale po kolei.
            Więc Artur bardzo krytyczny i wybredny się zrobił, dziewczyny wciąż nie miał, bo mu się żadna dostatecznie nie podobała, i śmiem twierdzić, że to przeze mnie, bardzo mnie to gryzło i męczyło. Kolejne urodziny mijały bez obrączki na palcu, posuwałem się w latach szybciej, lecz mój chrześniak też już nie był pierwszej młodości i coś mi podpowiadało: „To przez ciebie, przez ciebie”, po nocach nie mogłem przez to sypiać. Nie sypiała też z tego powodu mama Artura, moja odległa kuzynka (przyznam się, że nie lubiłem jej wcale), popadała przez to w różne nieprzyjemne stany ducha i jeszcze dolegliwości wieku średniego… Taka przykra się zrobiła, że jeszcze mniej lubiłem z nią gadać niż wcześniej (a wcześniej także tego nie lubiłem), zawodziła, żaliła się, a ja, chcąc nie chcąc, te jej zawodzenia i żale brałem do siebie, tym bardziej, że ona wciąż mi tą zgaszoną świecę w kościele wypominała i nieważne, że tyle lat od tamtej pory minęło, a ja zdążyłem tyle pieniędzy wydać na edukację chłopaka.
            Więc tylko wyobraźcie sobie nasze szczęście, moje szczęście, gdy pewnego dnia odebrałem telefon i usłyszałem w słuchawce głos kuzynki informujący mnie: „On ma dziewczynę!”.
            Jakby chóry anielskie rozśpiewały się w moich uszach. A kuzynka ciągnęła: „piękna taka”, „młoda taka” i „bogata”. Szok! Chciałem na to odpowiedzieć: „A nie mówiłem? A nie doradzałem? Patrzcie tylko, jaki ze mnie ojciec chrzestny na schwał! Inwestowałem w chłopaka swój majątek i czas, więc niby kogo sądziliście, że on sobie weźmie? Tylko najlepszą z panien”. A kuzynka świergotała mi w słuchawkę jak skowroneczek, i zachwalała, i przymilała się, aż w końcu nie wiedziałem naprawdę o co jej chodzi. Przecież to chyba jasna sprawa, że gotów byłem sfinansować i wesele, i miesiąc miodowy, i jeszcze drogie szkoły dla dzieci Arturka. Mnie nie trzeba było prosić o pieniądze, więc mojej krewniaczce musiało chodzić o coś innego, a chciała czegoś ode mnie z całą pewnością.
            „Bo widzisz – powiedziała w końcu. – Jest jeden problem. (Wiedziałem!) Otóż Andżelika (Znacie bardziej anielskie imię dla dziewczyny niż Andżelika??) nie podoba się Włodkowi (Mąż kuzynki, ojciec Artura)”.
            Prychnąłem. Ach, i co niby ten Włodek miałby mieć w tej sprawie do powiedzenia, jeśli tylko młodzi się kochają? Jednak i mnie to zaniepokoiło, więc tym razem byłem gotów zrozumieć lęki kuzynki. Ostatnio mój wypieszczony przez życie chrześniak nie dość, że przestał być pierwszej młodości, to jeszcze do butelki zaczął zaglądać. Jego atrakcyjność spadała, jeszcze powoli, aczkolwiek żywiłem przykre obawy, że w niedalekiej przyszłości ów spadek nabierze tempa. I wtedy wszystko mogło się zdarzyć, także to, że chłopak podzieli mój los starego kawalera dożywającego w samotności kresu swych dni. Ale zamiast popadać w daremne użalanie się nad sobą, wróćmy do historii: kuzynka moja dzwoniła z prośbą, bym udobruchał Włodka zgłaszającego ponoć jakieś absurdalne zastrzeżenia wobec Andżeliki, dziewczyny o nienagannych manierach oraz iście niebiańskiej urodzie. Obiecałem, że niezwłocznie do nich pojadę i rzecz załatwię.
            I nie zrobiłem tego pod przymusem, lecz z własnego głębokiego przekonania. Naprawdę chciałem, by Artur znalazł małżeńskie szczęście u boku tej pięknej dziewczyny, jaką sobie wybrał i ukochał.
            Drzwi domu kuzynki otworzył mi Artur we własnej osobie. Jakżeż on wypiękniał przez tę miłość! Schudł może odrobinę, to prawda, za to z twarzy bił mu najprawdziwszy blask. Popatrzyłem na niego z zawiścią, lecz zbyt był mi drogi ten młodzieniec, bym miał dłużej żywić do niego niedobre uczucie. „Wujcio już wie?”, dopytywał się mój Arturek, a ja potakiwałem, uśmiechałem się dobrotliwe, by chrześniak wiedział, że nie tylko wiem, ale też aprobuję to zakochanie z całego serca. „Och, to ja w takim razie ją wujciowi dzisiaj wieczorem przedstawię!”, cieszył się Arturek, i ja też się cieszyłem jego szczęściem, tym spełnieniem, którego sam się nie doczekałem. Popędził gdzieś mój chrześniak, nie żegnając się ze mną, ani nie tłumacząc z tego, gdzie idzie. „Rozkojarzony”, myślałem, „nic dziwnego, pstro w głowie i jeszcze te motyle w żołądku”. Jakże ja mu tych motyli zazdrościłem!
            I poszedłem prosto do Włodka, przemówić temu facetowi do rozumu. Jakim prawem śmiał krytykować tę cudowną Andżelikę, którą już zdążyłem pokochać, choć jej jeszcze nie widziałem? Włodek odpowiedział mi na to krótko i dosadnie. „Sam zobaczysz – prychnął. – Ta dziewczyna jest plastikowa”.
            Uniosłem brwi tak wysoko, że te niemalże dotknęły mi włosów nad czołem.
            „Plastikowa – ciągnął Włodek. – Cholernie plastikowa. Na pierwszy rzut oka ładna, piękna nawet. Ale cóż z tego. Cóż ci po plastikowej dziewczynie, no powiedz?”.

 

Plastikowa panna młoda

 

            A ja nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć: czy stary oszalał, a może Andżelika rzeczywiście nie była najlepszym wyborem? Nagle wyobraziłem sobie zblazowaną, tandetną dziewczynę z dużą porcja makijażu, sztucznymi paznokciami, wyfiokowaną, nadętą, nienaturalną, zrobioną przez kosmetyczki, fryzjerów, makijażystki….
            Więc jakież było moje zdziwienie, gdy wieczorem w drzwiach stanął Arturek trzymając pod rękę uroczą, naturalnie wyglądającą osóbkę o eterycznej urodzie? Uśmiechnęła się do mnie tak promiennie, że tym jednym uśmiechem przegnała hen daleko wszystkie moje obawy, zaś Włodka kazała szczerze nienawidzić. „I cóż nam po zdaniu tego malkontenta? – myślałem z pogardą. – Chodź do mnie, Andżeliko, rozgość się na zawsze w moim sercu, bo już masz w nim swoje miejsce obok miejsca dla Artura”. Z rozmowy przy kolacji wywnioskowałem, że dziewczyna jest nie tylko piękna, lecz jeszcze oczytana i obyta, i jaka bystra, z poczuciem humoru, ba! I tylko Włodek podczas posiłku zawzięcie patrzył w swój talerz, antypatyczny taki, aż mu chciałem wymierzyć szturchańca prosto w żołądek. I zrobiłbym to, zapewniam was, gdyby nie fakt, że gdy już zostałem z nim sam na sam w pustej kuchni, on szepnął mi, wprost do ucha, złośliwiec: „Plastikowa, zobacz sam: dotknij, pomacaj, ona jest z plastiku”.
            Trochę mnie to zmartwiło. Oszczędziłem szwagra, uznając, że musiała go dotknąć jakaś poważna choroba, paranoja albo obłęd. Nawet z litością na niego wtedy popatrzyłem, a ja nie jestem z tych, co się łatwo litują. „Usiądź Włodziu do stołu – powiedziałem wtedy do niego łagodnie. – Zjedz coś i połóż się wcześnie do łóżka. Odpoczywaj i zostaw sprawy mnie”. Włodek, choć na co dzień mnie nie lubił, i ze wzajemnością, ten jeden raz popatrzył na mnie pełen nadziei. „Pomożesz? – wyszeptał, zdziwiony. – Nikt mi nie wierzy. Żona nie wierzy i syn nie wierzy. Ale ona jest z plastiku. Jak jakaś przeklęta lala”. „Połóż się Włodziu – mówiłem – i zaparz sobie ziółka przed snem”.
            Włodek to właśnie zrobił, tak to w każdym razie przedstawiła mi później jego żona, a moja kuzynka, wtedy już cała w czerni, bo właśnie została wdową. Włodek zaparzył ziółka, ubrał kraciastą flanelową piżamę i nie żegnając się z szanownym towarzystwem przy stole poszedł do sypialni, do swojego łóżka i tam umarł. Mnie przy tym nie było, już wyszedłem. Artur był śmiercią taty bardzo strapiony, bo przecież z powodu żałoby nie wypadało mówić o zaręczynach i zaślubinach, a jemu oraz Andżelice tak bardzo było do nich spieszno. Rozumiałem ich, młodych. Starałem się rozumieć. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie ich miłości – w każdym razie zabrakło Włodka, i może była jakaś potworna logika w tej jego przedwczesnej i niewyjaśnionej śmierci (bo lekarz w akcie zgonu napisał: „Zatrzymanie akcji serca”, a przecież pod każdym względem było to serce mocne i zdrowe; Włodkowi mogło się z jakiegoś powodu w głowie pomieszać, lecz w jego chorobę serca nie uwierzę). Tymczasem miłość w domu mojej kuzynki-wdowy kwitła w najlepsze, Andżelikę traktowaliśmy jak bliską krewną, już jakby mieszkała wśród nas, pomagała kuzynce w domu, sprawdziła się też jako wyśmienita kucharka. I kiedyś – a było to z okazji imienin, o których sam zapomniałem, lecz to dziewczątko o złotym serduszku dbało o wszystkich – upiekła specjalnie dla mnie zapiekankę z ziemniakami i boczkiem, czyli taką, jaką lubię najbardziej.
            Wszedłem do domu kuzynki, a tam pachniało jak w samym niebie. I jeszcze Artur z bukietem kwiatów i ta Andżelika w fartuszku, i kuzynka jakaś taka mniej nadąsana niż zazwyczaj – bo zadowolona… No czy ktoś byłby w stanie wyobrazić sobie lepsze imieniny? „Już nakryte, zaraz wujciowi przyniosę jego miseczkę”, szczebiotało dziewczątko i już mówiło do mnie „wujciu”, a ja byłem gotów mówić „córciu” i hojnie obsypać ją swoimi pieniędzmi. Nawet już nie wiedziałem, czy to Artura wolę, czy też moją Andżelikę. Danie zapiekało się w kamiennych miseczkach. Nie mogłem się go doczekać. W galowym garniturze siedziałem przy stole, wyprostowany, wyczekujący. I wtedy moich uszu dobiegł okrzyk bezradności i odgłos tłukącego się naczynia.
            Wszyscy zaraz popędziliśmy do kuchni, a tam stała Andżelika, z ręką obwiązaną kuchenną ścierką. Musiała sparzyć ją miseczka z zapiekanką, którą mi właśnie niosła. Och, jak mi się serce krajało, jak bardzo chciałem jej to wynagrodzić. Dziewczyna usiadła na kuchennym taborecie, może zrobiło jej się słabo, chciałem zaraz opatrzeć jej oparzoną dłoń, zalecałem, by szybko zrobić w miejscu urazu zimny okład. „Nie, nie trzeba”, Andżelika mówiła jeszcze słabym głosem, jeszcze nie doszła do siebie. Ukryła się potem w łazience. Czułem się winien za to jej gotowanie i poparzenie, byłem gotów ją przepraszać, lecz ona bardzo szybko wymknęła się z domu, mówiąc, że wstąpi do lekarza – i słusznie zrobiła, bo lekarze mają swoje sposoby, maści i specyfiki, które ułatwiają gojenie. Potem przez jakiś czas chodziła w opatrunkach, a mi się od tego płakać chciało. I jak na złość, przez klątwę jakąś, uraziła akurat palec serdeczny prawej ręki – ten, na którym miała niebawem nosić ślubną obrączkę.
            Potem jednak o wszystkim zapomnieliśmy, w ferworze przygotowań do ślubu. Ręka mojej Andżeliki już wydobrzała, lubiłem nawet patrzeć na jej wysmukłe, długie palce prawej ręki i mówić sobie: „Nic się nie stało”. Tak jak wcześniej, o świecy w kościele, którą zgasiłem przypadkiem: „To nic takiego”, powtarzałem. Jak bardzo się wtedy myliłem…
            Dzień ślubu był jak z bajki, dla nas wszystkich. Śnieżny welon, białe konie, podłoga usłana różami i Andżelika w tiulach i koronkach, ze złotem na serdecznym paluszku. Wysłałem ich potem w podróż dookoła świata. W skrytości myślałem sobie, jakim to szczęściarzem jest mój chrześniak i jak bardzo pragnąłbym się z nim zamienić. On by został z moimi milionami, a ja pojechałbym z ukochaną dziewczyną w daleką podróż. Tęskno mi za nimi było, do tego stopnia, że kiedy już wrócili, zaproponowałem gościć ich przez jakiś czas w swojej rezydencji, wygodniejszej od domu kuzynki. Oddałem im w zasadzie cały apartament, z odrębną łazienką, mieli tam tę swoją prywatność, lecz ja byłem obok i w każdej chwili mogłem do nich zapukać. Wręczyłem im klucz do ich pokoi, lecz zachowałem drugi, nie mówiąc o tym, że go mam i w zasadzie mógłbym wejść  do nich, nieproszony, w każdej chwili. Ale przecież nie zamierzałem wchodzić nieproszony. Po cóż miałbym ich szpiegować albo im przeszkadzać? Tak sobie wtedy mówiłem, lecz może nie byłem szczery, sam ze sobą, ale wam powiem, choćbym miał się przez to narazić na potępienie: od jakiegoś czasu dręczyła mnie niezdrowa obsesja. Wstydziłem się jej i nie zdradziłbym jej wam, gdyby nie to, co zaszło potem. Otóż nie będę dłużej przed wami ukrywał tego, co nagle stało się moim dojmującym pragnieniem: chciałem Andżelikę podglądać. Chciałem zobaczyć ją nagą. I pewnie stąd to zaproszenie do mnie, i ten klucz – jeden, a nie dwa, a przecież mogłem i powinienem był dać im obydwa klucze.
            Bardzo długo się swojej obsesji opierałem, zaciekle z nią walczyłem, ale ona ten jeden raz wzięła nade mną górę. A zdarzyło się to wszystko w tygodniu, w którym Arturek wyjechał gdzieś w interesach – dziś już dobrze nie pamiętam okoliczności tego wyjazdu, aczkolwiek nie zdziwiłbym się wcale, gdyby się okazało, że to ja wsadziłem go do pociągu i dopilnowałem, by zostawił nas samych w domu. Odtąd razem z Andżeliką jadaliśmy obiady, a potem szedłem do siebie, żeby moja ukochana mogła uciąć sobie drzemkę po posiłku – słyszałem, jak Artur żartował, że żona popołudniami dużo i mocno sypia. Więc postanowiłem to właśnie wykorzystać, lecz nie oczekujcie ode mnie, że wam to wszystko racjonalnie uzasadnię. Bo w tym racjonalności było niewiele. I tak jednego popołudnia, kiedy ona powiedziała, że jest senna, pożegnałem się, skłoniłem, wyszedłem, ale po to tylko żeby dalej stać pod drzwiami i nasłuchiwać. Przekręciła klucz w zamku, co jeszcze wzmogło we mnie napięcie. Pomyślałem, że z pewnością sypia nago, skoro tak się zabezpiecza przed nieproszonym gościem. Już płonąłem i nie mogłem dłużej czekać. Zza drzwi dochodziły odgłosy stąpania i plusk wody. Kąpała się moja Andżelika przed snem. Potem usłyszałem jeszcze skrzypienie łóżka, szelest prześcieradeł, i możecie mi w to wszystko nie uwierzyć – że dobiegło mnie tyle wyraźnych dźwięków przez te zamknięte na klucz masywne, dębowe drzwi, lecz ja już miałem zmysły wyostrzone niczym drapieżne zwierzę. Odczekawszy jeszcze parę minut przekręciłem klucz w zamku.
            Moim oczom ukazał się upragniony widok: na sofie w salonie leżała Andżelika i rzeczywiście była naga, co wyczytałem z kształtu, jaki przybrało okrywające ją prześcieradło. Leżała do mnie tyłem, z plecami wygiętymi w szlachetnym łuku. Chciałem podejść i zerwać z niej tę zasłonę, choć oczywiście zabrakło mi do tego odwagi. Zbliżyłem się jednak, by chociaż zerknąć na długą szyję i kawałek ramienia wyłaniający się spod bawełnianego materiału. Jakże bardzo zapragnąłem być tym suknem, dotykać jej, gdy tak śpi, zupełnie nieświadoma. I poczułem jeszcze – choć pewnie potraktujecie to, co zaraz powiem, za przejaw arogancji i samousprawiedliwienia – że emocje, jakie budzi we mnie ta dziewczyna, są święte i czyste, że ja wcale nie chcę jej Arturowi odebrać, raczej zależy mi na kontemplowaniu jej, cieszeniu się nią z daleka, w milczeniu. Byłem tuż obok niej, gdy Andżelika się poruszyła.
            Może przez sen poczuła na sobie moje spojrzenie, wzrok wpatrujący się w jej alabastrowe ramię, jedyną odsłoniętą część ciała. Zadrżałem. Co niby miałem jej powiedzieć, gdy się zbudzi i mnie zobaczy? Tysiące pomysłów przeleciało mi przez głowę, co jeden to gorszy. „Powiem prawdę”, uznałem na koniec. „Powiem, że chciałem na nią popatrzeć, bo jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem”. Tymczasem Andżelika skuliła się jeszcze bardziej pod prześcieradłem, jakby chciała ukryć pod nim i to nagie ramię. A ja uciekłem do łazienki, zerkając na śpiącą dziewczynę zza drzwi: obudzi się czy nie? Śpiąca znowu znieruchomiała. A ja spojrzałem w lustro łazienki i aż się przestraszyłem na widok swojej pobladłej twarzy. Starej i zmęczonej. Co właściwie tutaj robiłem, co ja sobie wyobrażałem? Podszedłem do umywalki chcąc opłukać spocone dłonie. I wtedy go zobaczyłem: na skaju umywalki, w otwartym pudełeczku leżał smukły i długi palec z nałożoną nań ślubną obrączką. Poczułem, jak włos mi się jeży. Chciałem uciekać, jak najdalej stąd. Przed oczami stanął mi Włodek, po raz pierwszy od dnia pogrzebu, jakby chciał mi pogrozić tą atrapą palca, przy tym tak bardzo udaną, że nie mogłem się powstrzymać, by nie pogładzić jej ręką. W dotyku palec był jak jej skóra, chociaż chłodniejszy. Wiedziałem już, że muszę pójść za ciosem, że trzeba mi sprawdzić te straszne przypuszczenia, które raz wziąłem za majaki szaleńca. Więc znowu do niej podszedłem, stanąłem nad nią z determinacją straceńca i odchyliłem materiał, który ją zakrywał. I gdybym był sobą sprzed kilku chwil, to bym się skupił na jej smukłych i długich nogach, albo na kształtnych piersiach, ale ja patrzyłem tylko na prawą dłoń ze stopionym serdecznym palcem. „Plastikowa”, słyszałem głos Włodka w swojej głowie. „A nie mówiłem?”.
            Trzęsło mną tamtej nocy, aż się martwiłem, że odejdę, jak Włodek – że mimo dobrej kondycji moje serce się zatrzyma, bo nie zniesie tego, co nas wszystkich spotkało. Unikałem teraz Andżeliki jak ognia. Uciekałem przed nią i nawet się z tym nie kryłem, więc miała prawo się na mnie obrazić. Gdy wrócił z podróży mój Arturek, taki stęskniony, taki rozkochany, nie potrafiłem zrobić nic innego jak pokazać im obojgu drzwi wyjściowych. Nigdy nie zapomnę zaskoczonej twarzy mojego chrześniaka. „Ależ wujciu! Dlaczego?”, pytał, a potem musiał chwilę porozmawiać z żoną, bo przybrał nieznaną mi wcześniej, nadąsaną minę, i w tej minie wyglądał kropka w kropkę jak jego matka, a moja kuzynka. Spakowali się i wrócili w mniej okazałe progi rodzinnego domu Artura, a ja regularnie słałem im czeki, bo uważałem, że taki mam obowiązek. Bo teraz już tylko z wewnętrznego przymusu to robiłem, nie z odruchu serca. Czułem się oszukany. Jakby cały świat w postaci tej jednej plastikowej Andżeliki zagrał mi na nosie.
            Co się dalej z nimi stało? – zapytacie. Ku memu najwyższemu zaskoczeniu mieli dzieci, lecz nie interesowałem się nimi. Może je spłodzili, a może odlali z tego znakomitego plastiku, z jakiego ulepiona była ich matka. Kuzynka niedługo cieszyła się wnukami, bo pewnej nocy zasnęła, jak jej mąż, a ponieważ za życia cierpiała na tak wiele dolegliwości, nikt nie drążył przyczyny śmierci. Nie wiem, czy poznała w końcu prawdziwą naturę swojej synowej. Gdy się później nad tym zastanawiałem, doszedłem do wniosku, że kuzynka od samego początku o wszystkim wiedziała i tylko uczepiła się tej myśli, że jej syn wreszcie ma tak długo wyczekiwaną dziewczynę. W tych warunkach nie przeszkadzało jej, że Andżelika jest plastikowa, zwłaszcza że na zewnątrz niczego nie było widać, a ludzie tak głośno chwalili wybór Artura. Ja też chwaliłem… Nie powinni byli brać mnie na ojca chrzestnego, ubolewałem. I z całą pewnością nie powinni byli nazywać chłopca imieniem Artur. Przecież to nie było jego imię. Nie pasowało. I pewnie dlatego wtedy świeca w kościele zgasła, a po latach mojego chłopca wzięła sobie za męża plastikowa lalka. Tak bardzo było mi z tego powodu przykro, że pewnego dnia spakowałem manatki, zostawiłem Arturowi cały majątek, a sam wyjechałem w dalekie strony, nie podając nowego adresu. Więcej nie mogłem dla nich zrobić.
            Czasami wpatruję się we własne palce, a potem nakłuwam je szpilką w nadziei na to, że popłynie z nich krew. Kaleczę je wtedy niemiłosiernie, bo wiem, że każda rana, każde zasinienie przyniesie mi ulgę i spokój. Nie dowierzam już światu, a zwłaszcza pięknym dziewczętom. Każdą z tych dam, które kiedyś chciałem pojąć za żonę, dziś najpierw poddałbym „testowi piekarnika”, jak go nazwałem na pamiątkę tamtych okrutnych zdarzeń. I wam to właśnie doradzam. Zażyczcie sobie takiej zapiekanki z boczkiem w kamiennej miseczce, jaką mnie kiedyś zaserwowano. I zróbcie to w porę, zanim jeszcze nie zaślepi was uczucie. Jeśli jakiś pouczający morał płynie z tej absurdalnej dość historii, to właśnie ten.