Jest taki dom, który mijam wracając ze sklepu z zakupami. Niski, a do tego jakby zgarbiony, przygnieciony czasem, albo grzechami ludzi na Ziemi, może postawiono go w miejscu, gdzie z powodu niewidzialnych, lecz ze wszech miar odczuwalnych sił grawitacja wynosi powyżej typowego 9,8 m/s2, zaś inżynierowie tych danych nie sprawdzili, lekceważąco i jakże błędnie zakładając, że pewne sprawy są takimi, na jakie na pierwszy rzut oka wyglądają, choć przecież wcale takimi nie są, i małe dziecko to potwierdzi, jeśli tylko umiejętnie je zapytacie.
W przygarbionym domu dwa okna są zamurowane, a dwa – zabite płytami paździerzowymi, całość przedstawia się naprawdę smętnie, cegły przeżarte grzybem, łuszcząca się fasada i obskurna, zarośnięta trawą metalowa brama prowadząca na podwórko, na które nie mielibyście ochoty wejść nawet wtedy, gdyby na bramie zawieszono kolorowy napis „dziś wyjątkowo otwarte dla gości. serdecznie zapraszamy”.
Parę lat temu było tu odrobinę inaczej. Postura budynku wyglądała podobnie, lecz nie zasłonięto jeszcze okien. Wtedy, mijając dom zwłaszcza w godzinach wieczornych, bądź – zimą – późno popołudniowych, w każdym razie już po zmroku, gdy wewnątrz robiło się jaśniej niż na zewnątrz, za oknami można było dostrzec coś w rodzaju skrawków życia, przy tym, dodajmy, życia bardzo nieuporządkowanego. Gdybyście z jakichś powodów zapragnęli zrozumieć istotę tego nieporządku i zabawili przy oknie nawet setną sekundy dłużej niż by to wynikało z tempa marszu obojętnego przechodnia, wówczas siły kryjące się pod krzywym dachem budynku materializowały się w postaci dwóch olbrzymich psów, które z całym impetem rzucały się do szyb, uderzając w nie z łoskotem. Dziw, że popękane skądinąd szkło nigdy nie rozprysło się wtedy w drobny mak, wypuszczając bestie w mroki ulicy.
Wielu z nas regularnie narażało się na poważne niebezpieczeństwo, prowokując psy. Zakładając, że były to psy. Bo kto wie? Może my wszyscy, w tym ja sama, zbyt ciekawscy by czasem nie zajrzeć do środka, padaliśmy za każdym razem ofiarą pewnej iluzji, zgotowanej nam przez mieszkańca domu, mężczyznę o posępnej twarzy, który czasem na mój widok znikał za metalową bramą. Pewnej wiosny mężczyzna zmarł, a bestie przestały ujadać, rozpłynęły się w zabałaganionym wnętrzu, na które przez jakiś czas można było bezkarnie patrzeć, aż ktoś, znużony pewnie naszym wścibstwem, ukrył to wszystko za paździerzowymi płytami.
I od tamtej pory tak to właśnie wygląda: przygarbiony, postarzały dom o zawartości niedostępnej dla sąsiedzkich oczu.
W rzeczywistości może być zupełnie inaczej.
Tamtej jesieni pogoda była tak piękna, że chciałoby się ją nieustannie fotografować. Guzikowa cała tonęła w żółtych liściach opadających na wciąż intensywnie zieloną trawę, ludzie spoglądali w błękitne niebo mrużąc oczy i zastanawiając się, jak to możliwe, że wokół wszystko się mieni, szeleści, pachnie, luzowali szaliki, żeby nie było im zbyt ciepło w promieniach nie tak nachalnych jak minionego lata, i zastanawiali się, czy to normalne, jeśli teraz jest im przyjemniej, bardziej błogo niż wiosną i latem, czyli wtedy, gdy przynajmniej w deklaracjach czują się najlepiej. Rankami szron na chwilę przyprószał barwy szarością, parowały okna pojazdów, ale potem pejzaż wokół jaśniał, rozsłoneczniał się, nabierał wyrazistości i koloru. Nawet opuszczony dom o zaryglowanych oknach sprawiał wtedy sympatyczniejsze wrażenie sugerując, że to posępne z natury miejsce wymaga ot jedynie remontu, że dom jest jeszcze do uratowania dla świata ludzi.
Rzecz w tym, że ów przygarbiony dom nigdy do świata ludzi nie należał. I jeśli tamtej jesieni przechodnie uśmiechali się głupio do słońca, błękitnego nieba i wirujących liści, to w jakież osłupienie musiałoby ich wprawić prawdziwe wnętrze, to ukryte za okiennicami, za pierwszą i drugą warstwą brudu na szkle, za niewidzialną kurtyną uroków i czarów pilnujących tutejszych sekretów. Zdziwiliby się mieszkańcy Guzikowej, gdyby ktoś im powiedział, że przy ich uliczce mieści się prawdziwa sala balowa z kandelabrami, potężnym żyrandolem, z szeleszczącymi liśćmi palm i szumiącym strumieniem, który nie wiedzieć skąd wypływa i dokąd płynie, a w swoich wodach ma spełniające życzenia złote rybki, a nawet miniaturowe syrenki. Nikt z żywych nie uwierzyłby przecież, że w niepozornej bryle domku mieści się tak wiele, że sufit pod zgarbionym dachem sięga samych chmur, albo i wyżej, do gwiazd.
Ale co do jednego mieliśmy słuszność: to miejsce nie było szczęśliwe.
W ostatnie Halloween na złość siostrze katechetce i księżom z pobliskiego kościoła w zgarbionym domu przy Guzikowej odbył się huczny bal. Goście mieli wszystko, żeby się dobrze bawić: siły, młodość, urodę, inteligencję, gotowość, ładne stroje i pieniądze, pracę i samochody. Niestety czegoś ważnego zabrakło.
Jeżeli właśnie wyobraziliście sobie tłum ludzi, gwar rozmów, śmiech kobiet i podniesione koniakiem męskie głosy, zobaczyliście zbyt wiele. W rzeczywistości na tamto przyjęcie przyszła tylko jedna para, i wszystko zostało przygotowane z myślą o tej parze: suto zastawione stoły, barek z trunkami i czekoladowa fontanna. „Zbyt wiele trudu jak dla dwojga gości – powiecie. – Tyle nakładów, taki koszt, takie marnotrawienie…”. Nie do końca się z wami zgodzę. Kiedyś ta para potrafiłaby wypełnić sobą cały ten dom, aż po szczyty chmur, aż po same gwiazdy. Kiedyś ci dwoje cieszyliby się z balu tak wielką radością, jakby zebrano ją od setek par i jeszcze pomnożono razy sto. Oboje pamiętali jeszcze, jak to było, i trochę z rutyny, a trochę z bezmyślności założyli, że zrealizują raz jeszcze znany scenariusz, ten, co im kiedyś tak dobrze wychodził i zazwyczaj miał taki przyjemny finał. Ona włożyła najładniejszą sukienkę i upudrowała policzki, a on się wreszcie starannie ogolił i wyjął z torebki od tygodni niewypakowaną nową koszulę. Weszli do środka trzymając się za ręce, trochę dla odwagi, trochę z przyzwyczajenia. Ale zaraz potem ich dłonie się rozłączyły. Jemu zadzwonił telefon.
Rozmowa musiała być ważna. Z całą pewnością była w ten czas najważniejsza. On poszedł na bok, w stronę strumienia. Lustro wody odbiło jego zobojętniałą twarz, aż wystraszone syrenki pochowały się w falach. Mówił i mówił, telefon cierpliwie słuchał, a ona smutniała. Żeby poprawić sobie nastrój poszła spróbować czekolady. Gęsta masa spływała łagodnie po kolejnych progach fontanny migocąc w świetle żyrandola. Wyglądała kusząco, smakowicie. W rzeczywistości była bardzo gorzka. Wykrzywiła jej twarz w grymasie, którego on jeszcze nigdy wcześniej u niej nie widział.
Gdy skończył rozmawiać, powinien był jej poszukać, ale z określonych przyczyn nie przyszło mu to do głowy. Sala balowa sama w sobie była przecież tak bardzo zajmująca. Przewidziano przestrzeń do gier i kącik do spokojnej lektury. Dla miłośników technologii rozłożono na stołach nowoczesne gadżety. Utonął w nich. Ona najpierw jadła i jadła, lecz po pewnym czasie ogarnął ją przesyt i pomyślała, że nie ma już sił się bawić. Usiadła więc na ławeczce w cieniu palmy i próbowała przypomnieć sobie, po co w ogóle tutaj przyszła. W głowie szumiało jej od czekolady, na podniebieniu pozostała gorycz. Popiła ją winem. Odtąd wino szumiało jej w głowie i szumiał strumień, szumy nakładały się na siebie, falowały jak czekolada. Na chwilę usnęła. Przyśnił jej się sen.
Była na innym balu, w innej sukni, lecz z tym samym mężczyzną. Trzymali się za ręce, żyrandol migotał nad nimi jak jesienne słońce, oblewając oboje subtelnym światłem, które odbijało się w kamyku jej pierścionka. Przyjęcie należało z pewnością do okazałych, ale nie to się wówczas liczyło, a może w rzeczywistości tamto przyjęcie uznalibyście za całkiem tandetne, menu nie rozpieszczało podniebienia, bo poza obowiązkowym rosołem podano tylko zimne przystawki z cateringu. Może nie było nawet żyrandola, tylko te okropne biurowe jarzeniówki. Dlatego trzeba było tak bardzo mrużyć oczy, z powodu ostrego sztucznego światła, które zazdrośnie wdzierało się pod powieki tych dwojga, gdy dotykali się ustami nie zważając na to, że są głodni, nie słysząc dzwoniącego gdzieś telefonu, choć w tłumie, to z dala od wszystkiego, bliscy tylko sobie.
Obudziła się oszołomiona i zajęło jej trochę czasu, zanim wyszła ze stanu rozmarzenia. Gdy znów była sobą, omiotła salę balową znudzonym spojrzeniem. Nie dostrzegła nic, co mogłoby ją jeszcze ucieszyć. Z braku innego pomysłu poszła do łazienki, poprawić makijaż. Z zadowoleniem obejrzała swoje odbicie w lustrze. Jeszcze była piękna. Ale on już tego nie widział, jej urodę widziało tylko lustro, dlatego odbicie zaśmiało się z niej szyderczo. Chciała je uderzyć, w ostatniej chwili powstrzymała pięść kierującą się gwałtownie w stronę tafli. „Coś musiało być w tym winie albo w czekoladzie”, tłumaczyła sobie potem wychodząc z łazienki, z uśmiechem nałożonym na usta specjalnie po to, by znów dobrze się bawić.
Poszła go szukać. Zajrzała do kącika gier, przeszła obok stołów z gadżetami, sprawdziła miejsce obok strumienia, gdzie ostatnio go widziała. Zaniepokojona wreszcie wyciągnęła telefon. Wykręciła numer, lecz było zajęte. Tymczasem ściany wokół zaczęły się jakby kurczyć, a żyrandol obniżył się tak bardzo, że teraz, wspinając się na palce, mogła go dotknąć ręką. Zaintrygowana wyciągnęła w jego kierunku palce. Zabolało. Kryształy miały krawędzie ostre jak żyletki. Chciała krzyknąć, lecz to, co wyszło z jej ust przypominało jedynie warknięcie.
Tymczasem wnętrze wyraźnie brzydło. Z rozczarowaniem popatrzyła na wodny ciek, który kiedyś był strumieniem. Wilgoć osiadała na ścianach, malowała na nich obrzydliwe rysunki grzybów i pleśni. Wszędzie wokół unosił się teraz zapach stęchlizny. Chciała zakaszleć, lecz z jej gardła wyszedł dźwięk podobny do szczeknięcia. „Gdzie on się do licha podział?”, myślała gorączkowo, z narastającą wściekłością i żalem.
Zapomniała, po co i z kim przyszła. Pragnęła już tylko się stąd wydostać. Zaczęła biegać po ciasnym wnętrzu chaotycznie, jak oszalała. Przestała przejmować się suknią i pudrem na twarzy. Brakowało jej powietrza, przestrzeni, już nie wygląd się liczył, choć przed balem miał chyba jakieś znaczenie, gdy szykowała się w łazience, ale to przecież działo się całe wieki temu, zanim jeszcze rozstali się przy strumieniu, zanim poszła napić się czekolady. Na myśl o tym co straciła, chciała zapłakać. Wtedy usłyszała dobywające się z jej gardzieli wycie.
Na zew szybko dobiegła odpowiedź. Coś wyło w innym kącie przygarbionego domu, coś znajomego i obcego zarazem, drugi pies, którego widok najpierw ją przeraził, ale wtedy popatrzyła na swoje łapy i zrozumiała, że oboje należą do tej samej watahy. Gdyby to była bajka, rzuciliby się sobie wtedy w objęcia, a szczere uczucie wyzwoliłoby ich spod działania czarów, przywracając dawny, ludzki wygląd. Lecz oni, zamiast ku sobie, rzucili się do okna. Ich cielska uderzyły o szkło z impetem, który powinien był roztrzaskać szyby w drobny mak. A ja stałam na zewnątrz z lękiem w sercu i z siatką z zakupami w ręce, czując na sobie zdziczałe spojrzenia mieszkańców zgarbionego domu, zastanawiając się, dlaczego tak bardzo mnie nienawidzą.
Odeszłam prędko. „Nie powinno się organizować balu w Halloween”, przypomniał mi się nie wiedzieć czemu kościelny zakaz, który, jak to z zakazami bywa, zachęca do nieposłuszeństwa. „A gdyby tak…”, pomarzyłam chwilę, a przed oczami stanął mi obraz pięknie nakrytego stołu i świec. Potem przypomniałam sobie, że i tak w ten wieczór będę sama. Przyspieszyłam kroku, zostawiając przygarbiony dom jak najdalej za sobą.