Wypadek

dyskusja: Brak komentarzy
Wypadek
1.
Odkrywał jej twarz na nowo. Oczy, podkrążone, wąskie usta, kształtny nos. Ledwie widoczne ślady po trądziku, dotąd elegancko skrywane makijażem, w świetle jarzeniówek niewybaczalnie odsłonięte. To ładna kobieca twarz, myślał, i należy do mojej żony. Marta ma regularne rysy i coś takiego w spojrzeniu, co sprawia, że serce Brunona się topi. Ale teraz jej oczy są zamknięte. Na zawsze.
       Marta leży na stole, nieruchomo, pogrążona we śnie, z którego już nigdy się nie zbudzi. Brunon nie może w to uwierzyć. Nie sposób uwierzyć w to, co zaszło. W dodatku ta kobieta, jego żona, jest jednak jakaś inna. Czy to na pewno ona? Może zaszła fatalna pomyłka, może jest tylko podobna albo nosi to samo imię i nazwisko, imię Marta do rzadkich przecież nie należy, a i nazwisko nie takie znowu oryginalne. „Czy może pan dokonać identyfikacji zwłok?”, poproszono go w kostnicy. Właściwie po to tu przyjechał i natychmiast wykonał polecenie. „To ona”, powiedział, bez cienia wątpliwości. Bo ich nie miał, ale teraz ma, osaczyły go jak drapieżne zwierzęta. To niemożliwe, żeby Marta ot tak odeszła. Nie zrobiłaby mu tego.
       Wypadek komunikacyjny, usłyszał w ramach wyjaśnień. Za duża prędkość, złe warunki jazdy, nonszalancja. Prawdopodobnie więc to wszystko przez nią. Zastanawiające. Przyznajmy, że drogo zapłaciła za swój błąd, po co dalej ją obwiniać? – Brunon w przypływie wyrozumiałości kiwa głową. Zwłaszcza że w wypadku nikt poza nią nie ucierpiał. Tylko ten samochód, kompletnie rozbity, i jeszcze pobliski parkan. Kierowca jadący z naprzeciwka porządnie najadł się strachu, i nic poza tym. Brunon spotkał go na komisariacie: ten nieznany facet był tak samo blady jak Marta, wymachiwał rękami i krzyczał, że nic nie mógł zrobić, że tylko hamował, a zielony golf mknął prosto na niego, zbyt ufny w swoje siły. Widocznie Marta wyprzedzała, lecz źle wyliczyła odległość i prędkość, a może to ten obok przyspieszył? Kiedy nie było już odwrotu, a finał stał się dla wszystkich oczywisty, szarpnęła kierownicą w lewo, na pobliski trawnik, prosto w ogrodzenie. Huk był straszny, a potem nastała cisza.
       Brunon patrzy na Martę i nie może w to wszystko uwierzyć. Dlaczego w takim razie żona ma taką spokojną twarz? No i gdzie są obrażenia? „Nie chce pan tego zobaczyć – powiedział mu patolog, który sporządził akt zgonu. – Wszystko jest tutaj, pod folią, ale nie radzę zaglądać. Po co to panu. Nie żyje, tak? I sądzę, że nie chciałaby się panu pokazywać w takim stanie”. Dlatego widzi tylko twarz, a śmierć drzemie pod folią. Oczywiście patolog ma rację: elegancka, zadbana Marta nie życzyłaby sobie, by patrzył na jej niedoskonałości – jeśli to określenie jest tu na miejscu. Brunon wychodzi z kostnicy chwiejnym krokiem. Jeszcze to do niego nie dotarło. Nadal nie pojmuje.
       Ale sprawy toczą się dalej, bez względu na jego stany ducha. Dom bez Marty jest niewątpliwie pusty, cichy, a przy tym jakiś inny. Z łazienki zniknęły jej kosmetyki, czyżby sam je posprzątał? A może to wszystko przewidziała i zrobiła porządek zawczasu, przecież kobiety miewają szósty zmysł, tak słyszał, dyrdymały jakieś, lecz teraz mu się przypomniało. W przedpokoju nadal stoi para znoszonych butów, które zamierzała wyrzucić. Nie zdążyła. A on teraz patrzy na te buty i dochodzi do wniosku, że będą tu stały jeszcze długie lata. Zbuduje dla nich kapliczkę, całe mieszkanie będzie kapliczką.
       Czy Brunon jest zrozpaczony? Nie, bo jeszcze w to wszystko nie wierzy. Na pewno jest zmęczony, wytrącony z równowagi, tej nocy nie będzie mógł zasnąć. W zasadzie powinien wykonać teraz parę telefonów, pojechać do rodziców Marty, bo lepiej powiedzieć im o wszystkim osobiście – Brunon bardzo lubi tę parę staruszków, właściwie kocha ich jak ojca i matkę. Albo raczej tak jak kochałby ojca i matkę, gdyby ich miał, bo Brunon wychowywał się w domu dziecka, a rodziców zyskał dopiero po ślubie – w rodzicach Marty. Więc jak im teraz powiedzieć? Nie można im powiedzieć. Prawda będzie dla nich druzgocząca: w głowie Brunona kiełkuje więc plan, który zaowocuje największym kłamstwem w jego historii. Kłamstwem w słusznej sprawie, białym kłamstwem.
2.
„Kochany Brunon, biedny Brunon, może napijesz się z nami herbaty? A może podgrzejesz sobie obiad w mikrofalówce? Taki wychudzony, taki zaniedbany… Tak nam ciebie szkoda Brunonku, proszę, tu jest barszczyk i jeszcze krokiecik, musimy żyć dalej, co robić, musimy sobie bez niej poradzić”. Mama jest prawdziwym aniołem. Ma mądrą, pomarszczoną twarz i rozumiejące oczy. Chociaż od jakiegoś czasu nie rozumie, o co chodzi – już Brunon zadbał o to, by nie rozumiała. Mama dba teraz o niego jak o własne dziecko albo o wnuka, którego się nie doczekała. Rozpieszcza. Przygotowuje ulubione dania, dzwoni do pracy z pytaniem, jak się czuje. I czy Marta się nie odezwała. Bo mama oczywiście uważa, że Marta żyje. Tata poleguje w swoim pokoju, ostatnio niedomaga. Może tęskni za córką, a może zwyczajnie się starzeje.
       Nie byli na pogrzebie, nie złożyli wieńców na grobie, nie zmówili modlitwy. Za trumną szedł tylko Brunon, tylko on pożegnał Martę. Ksiądz ze zdziwieniem powitał ten skromny orszak. „A więc ta zmarła nie miała bliskich, przyjaciół rodziny?”, wypytywał, na co Brunon zmiażdżył go spojrzeniem. „Miała mnie”, powiedział tonem, który miał wszystko wytłumaczyć. Byłem jej całym światem, pierwszą i najważniejszą osobą w jej życiu, powtarzał sobie w drodze powrotnej. Takie pożegnanie powinno jej wystarczyć, czy nie mówiła, że jestem dla niej najważniejszy? Tak ważny, że poza mną nie potrzebuje nikogo, nawet dziecka, bo ze mną ma już kompletną rodzinę?
       Brunon i Marta założyli więc, że nie przyczynią się do wzrostu demograficznego. Powodów było kilka. Jej obawa przed bólem i odpowiedzialnością, ale przede wszystkim jakość jego spermy. Do niczego. W klinice leczenia płodności lekarze byli niemiłosierny. Pani może, a pan nie. Złośliwe gnomy w białych fartuchach, bezczelnie decydujący, komu należy się dziecko, a kogo odprawią z kwitkiem. Marta przyjęła to z kamienną twarzą. „Są jeszcze inne sposoby”, chciał wyjaśnić lekarz, ale Brunon uniósł się dumą i nie chciał słuchać. Żona wyszła posłusznie za nim. Opili to wszystko w drogiej restauracji. „Będziemy korzystać z życia na całego – obiecywał jej. – Będziesz moją królową i gdy inni ugrzęzną w pieluchach, my będziemy bawić się w najlepsze”.
       Bawili się w najlepsze aż do tego fatalnego dnia. Rodzicom teraz żal Brunona, że taki smutny, taki sam. Może czują się odrobinę za to wszystko odpowiedzialni? „No wiesz, Marta zawsze była taka rodzinna – mówi mama – aż trudno mi w to uwierzyć, choć z drugiej strony każdemu przecież może zdarzyć się coś szalonego. Jesteśmy rozsądni większość życia, ale czasem popełniamy błędy, ulegamy instynktom. Marta jeszcze wróci do ciebie, jeszcze cię przeprosi, jestem przecież jej mamą i tak dobrze ją znam”. A tata potakuje, zmęczony wiekiem, nie zamierza dodawać niczego od siebie, za bardzo skupia się na tykaniu zegara biologicznego, by przejmować się przygodami córki. Bo Brunon tak upozorował zniknięcie Marty, by ze śmiercią miało jak najmniej wspólnego.
       „Już od dawna pisała do niego listy, uwiódł ją przez internet” – opowiedział rodzicom Marty w dniu, w którym wcześniej samotnie szedł za trumną. Podobno ćwiczyła z nim angielski. Holender jakiś, cudzoziemiec, zachodni popapraniec. Brunon sam się dziwi, że tyle w nim gniewu do nieistniejącego faceta. „Ale żeby tak wyjechać stąd bez słowa?”, pyta mama, jest smutna, obejmuje zięcia, dobrze, że chociaż ty nam zostałeś, mówi jej ramię, teraz jesteś już naszym prawowitym synem, właściwie jedynakiem i spadkobiercą. „A jednak zawsze będziemy ją kochać – dopowiada starsza kobieta z westchnieniem, które zadaje kłam wyznaniom, jakie wyczytał z uścisku. – Będziemy kochać i tęsknić, a zwłaszcza on” – wskazuje na męża, bladego, wyciszonego nad gazetą. Nie wiadomo, czy coś czyta, czy tylko bezmyślnie wpatruje się w litery. Była przecież jego oczkiem w głowie… „Nie wiem, ile czasu mu zostało, no jak ona tak może, powiedz mi, przecież to niewiarygodne!”.
       Historia stworzona przez Brunona z początku wydała mu się niewiarygodna, ale od czasu odejścia Marty minęło już dobre parę miesięcy, więc przyzwyczaił się do tej wersji zdarzeń, zżył się z nią i dziś ocenia jako wręcz doskonałą. Sympatia rodziców jest w całości po jego stronie. Marta straciła głowę dla przystojnego cudzoziemca, mieszkańca dalekiego kraju i tak bardzo spętało ją to uczucie, że zamiast odwołać się do zdrowego rozsądku, zagrała wszystkim na nosie. Jemu zagrała na nosie. Idiotka! „Zostawiła krótki list z wyjaśnieniem, lecz go spaliłem. Wściekłem się”, powiedział Brunon z lekkim zażenowaniem w tonie, które spotkało się z pełnym zrozumienia spojrzeniem mamy. „Tak, wiem, że Marta potrafi działać impulsywnie, ma to po mnie” – odparła przepraszająco, jakby biorąc na siebie część odpowiedzialności za postępowanie córki.
       Teraz więc Brunon króluje w mieszkaniu rodziców, sypia u siebie, lecz na obiadki wpada do mamy, wieczorami ogląda telewizję z tatą, coraz bardziej milczącym i chorym. „Niewiele czasu mu zostało – mówi mama z żalem w głosie – popatrz Brunon, ona powinna być tutaj, z nami, przy nim. Może napisz do niej, wiem, że to dla ciebie trudne, że cię zraniła i zawstydziła, ale zrób to dla nas. Ty umiesz pisać maile, my nie mamy internetu, nie dla nas te wynalazki, ale przecież ty masz adres tego Holendra, powiedz proszę, że tata czeka na swoją córeczkę. Może to poruszy jej serce?”.
       Brunon z trudem przełyka zupę, nagle zrobiła się jakaś gęsta i niesmaczna. Dławiąca. Może jednak powinien był im o wszystkim powiedzieć? Może chroniąc ich przed prawdą w rzeczywistości postępuje niegodziwie? W nocy przewraca się z boku na bok, pod powiekami raz jeszcze widzi bladą uśpioną twarz Marty. „A może trzeba było zajrzeć pod tę folię, upewnić się?”, pyta, a potem gani sam siebie za podobne przypuszczenia. Zielony golf jechał za szybko, gnał nie tym pasem, co trzeba. Naprawdę, trzeba być wariatką, żeby tak…
3.
A jednak nie mógł oprzeć się ich prośbom. „Napiszę – powiedział wreszcie. – Zrobię to dla was, upokorzę się dla was”. A gdy to powiedział, jego nienawiść do nieistniejącego Holendra jeszcze przybrała na sile. „Ja ci pokażę, zagraniczna świnio”, mruczał po nosem czując, że zmyślony kochanek żony ma już w jego myślach twarz, imię i tożsamość. Do tego adres e-mail, oczywiście. Mama popatrzyła z wdzięcznością na Brunona, pogładziła go po głowie. „Chętnie do niej pojedziemy – dodała. – Jeśli trzeba, możemy pojechać. To dla mnie ogromnie ważne”.
       Żeby być wobec nich w porządku, e-mail napisał i nie przeczytawszy drugi raz, bo po co, pospiesznie kliknął ikonę „wyślij”. Chciał mieć już to z głowy. Bezpieczny ten list, bo przecież nikt na niego nie odpowie, zaś on, Brunon, jest człowiekiem honoru i zawsze dotrzymuje słowa. Na jakiś czas znów stał się ukochanym jedynakiem, świat wrócił w dawne koleiny, po pracy wpadał na zupę i ciasto, oglądał z tatą telewizję. Naprawdę, wszystko dobrze się układało, a tata jakby poweselał. „Cieszy się, że jedzie do córki”, powiedziała ostatnio mama, tajemniczo, i nie mogła wypowiedzieć gorszej bzdury.
       Złotowłosy Holender z jego koszmarów miał w tej chwili nie tylko twarz i konto pocztowe: teraz jeszcze spodziewał się gości. Nie mogą tam pojechać, powtarzał sobie w myślach Brunon, bo wtedy na nic ten mój wspaniały plan. O wszystkim się dowiedzą, będą cierpieć, tata z rozpaczy szybciej zejdzie z tego świata. Dlaczego jej potrzebują, dlaczego ja im nie wystarczam, pytał naiwnie, a potem karcił się za takie postawienie sprawy. Przecież nie jest taki, samolubny, przecież on tak ze względu na nich, nie dla siebie. A jednak jak bumerang wracała myśl, że Martę należało pogrzebać na dobre. Czyli z pompą i przy świadkach. Delikatność Brunona w końcu obróci się przeciwko niemu, jeszcze chwila, a on, Brunon, okaże się zwykłym kłamcą. Straci szacunek rodziców, a kto wie, czy nie zatrzasną mu drzwi przed nosem, drzwi do domu, który przed laty uznał za swój pierwszy rodzinny dom.
       Tamtego dnia, gdy powiedzieli mu o swoich planach, dostał prawdziwego ataku histerii. Zaczęły trząść mu się ręce, rozlał herbatę, wyszedł bez pożegnania, zapomniał teczki, telefonu, ale nie dbał o to, pogrążony w rozpaczliwych myślach. Jadą tam, do dalekiej Holandii, w nieznane, sądząc, że ją tam odnajdą, że ją odzyskają, ją, Martę, na zawsze utraconą, martwą od tamtego feralnego popołudnia. I on był wobec ich planów bezsilny, już nie mógł zmienić ich decyzji, anulować biletów, wstrzymać ruchu lotniczego. Skonany, zmaltretowany własnymi myślami padł na łóżko w swoim pustym domu i płakał. Potem usiadł w przedsionku, patrzył na jej znoszone buty, nagle wstał i ogarnięty furią zaczął je kopać. Raz, drugi, trzeci, a masz, Marto, masz za to, że zniknęłaś na dobre, za to, że nie umarłaś jak należy, raz na zawsze, lecz prześladujesz mnie i odbierasz mi resztki rodzinnego szczęścia.
       Rano zadzwonił do rodziców po to tylko, by się upewnić, że wyjechali. W pracy zachowywał się jak nieobecny, nie odpowiadał na pytania, przełożony zwolnił go wcześniej do domu. Ma problemy, stracił żonę. W pracy coś tam wiedzieli, choć nie wiedzieli za wiele. Samotność nie była dobrym pomysłem, lecz innego nie miał. Siedział więc sam w domu, gapił się w monitor komputera, to otwierał, to zamykał pocztę. Tutaj, w tym odrealnionym świecie, ukrywał się nieistniejący Holender, który zniszczył mu życie.
       Poszedł do lekarza, wziął zwolnienie i receptę na środki uspokajające. Dobre, zadziałały. Spał i spał, przespał swoją rozpacz, wolne dni, nieobecność rodziców. Po ich powrocie zaraz zapukał do ich drzwi. Obawy i lęki odłożył na bok, bo liczyło się już tylko jedno: czy nadal go kochają? W drzwiach stała mama z przepraszającym uśmiechem. „Jak ty sobie poradziłeś bez nas, biedaku?”, przytuliła go, zaprowadziła do salonu. A tam siedział tata i promieniał. Jakby miał o parę lat mniej i o wiele mniej dolegliwości, niż wykrył lekarz. Energicznie uścisnął dłoń Brunona, skinął głową, zapraszając go tym gestem do spróbowania ciasteczek w salaterce, na stoliku. „Masz pozdrowienia od Marty – powiedział. – Pozdrawia cię i przeprasza. A jednak miała swoje racje”, dodał po chwili, porozumiewawczo puszczając oko do żony.
       Na co mama uśmiechnęła się, zmieszała, a później znowu uśmiechnęła z miną winowajczyni, która nic nie może poradzić na to, że nie żałuje swojego czynu. „Jesteś dla nas jak syn, Brunonie, ale Marta na zawsze pozostanie naszą córką – powiedziała powoli, ważąc słowa. – Nie pochwalam jej zachowania, lecz teraz odrobinę ją rozumiem. Ta podróż dobrze nam zrobiła, odmłodziła tatę, mi również dodała sił”. Zrobiła pauzę, żeby zebrać myśli, spojrzała na zięcia z pewnym zakłopotaniem. „Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć, i nie chciałabym cię tym urazić, Brunonie, z drugiej strony oboje z tatą uznaliśmy, że ukrywanie tego przed tobą byłoby nieuczciwe…”, ostatnie wyrazy wypowiedziała ciszej, jakby chodziło o wielką tajemnicę, a może onieśmieliło ją spojrzenie zięcia, harde i obce.
       Brunon czekał na swoją egzekucję, na cios, który na zawsze zabije w nim syna tych kochanych starszych ludzi. Ale cios nie nadchodził, mama wyraźnie się zacięła, aż z pomocą przyszedł tata. „Marta jest w ciąży, Brunonie, będziemy mieli wnuka”, powiedział łamiącym się głosem, w którym było tyle wzruszenia, że zięcia przeszedł dreszcz. Trzęsło nim jeszcze wtedy, gdy zatrzasnął za sobą drzwi swojego mieszkania. Z furią i z hukiem. Zdecydowanie należało zajrzeć pod tę folię. Jej twarz była przecież podejrzanie żywa, jakby spała, jakby czekała na jego błąd. Jak zwykle zrobił z siebie głupca.