Zachorowałam, mój czas płynie teraz w rytm choroby. Płynie więc wolniej i niekoniecznie tam, gdzie chcę.
Aspiracje, pomysły, ważne plany odłożyłam na bok, wraz ze wszystkimi drobiazgami do załatwienia, tymi niecierpiącymi-zwłoki-obowiązkami. Czuję z tego powodu pewne niezadowolenie, irytację związaną ze stanem rozleniwienia, na jaki pozwalam sobie tylko w chorobie. Pod pewnymi względami ten czas, wyjęty z życia, byłby jakby wyjątkowy i świąteczny. Celebruję więc ten stan, lecz się nim nie cieszę. Drażni mnie cielesność, to w jaki sposób doszła do głosu, nie pytając o zdanie. Mam za złe gardłu, że boli, nosowi, że zatkany, ale najbardziej irytuje mnie ta wszechogarniająca słabość, rozmiękczenie, rozmemłanie, przez które upodabniam się do osób, którym na niczym specjalnie nie zależy, do tych, co im wszystko jedno, czy się obudzili o dziesiątej, czy o siódmej rano, bo i tak niczego dla siebie danego dnia nie pragną. A moje pragnienia nie zostały przecież anulowane na czas choroby, przycupnęły tylko, speszone tym, co widzą, tym obrazem mnie w pościeli, zatrwożone faktem, że nie wstaję, nie podrywam się, jak co dzień, do nowych zadań.
A może wystarczyłoby popatrzeć na to inaczej, powiedzieć sobie, że oto jestem jak wojownik, który zbiera siły przed walką, poleruje broń, rozmasowuje obolałe mięśnie, myśląc o tym, jak lepiej wykorzystać swoją zręczność i siłę w kolejnym pojedynku? Może zamiast użalać się nad słabością, tylko fizyczną, należałoby z niej zrobić okazję do umysłowego treningu, przećwiczenia się w kreatywności, która nie wie przecież, czym jest bolące gardło albo zatkany nos?
„Czyżby?”, włącza się wtedy mój wewnętrzny głos polemiczny (mam w sobie taki głos, który każe wszystkiemu zaprzeczać i wszystko podawać w wątpliwość. Niekiedy doprowadza mnie do szału, lecz mimo to darzę go szacunkiem). „Skąd pewność, że ta twoja kreatywność wraz z tobą nie choruje?”, głos przeszedł w piskliwy, drażniący świst, aż chwyciłam się za obolałe ucho i pomyślałam, że tym razem bez wizyty u laryngologa się nie obejdzie.
Nie mam takiej pewności, odpowiedziałam więc głosowi, hardo. A potem z czułością zwróciłam się do tej małej, kruchej istotki, jaką jest kreatywność, o której pomyślałam, że muszę koniecznie otoczyć ją swoją opieką i troską. Tak, mówiłam sobie, zamiast skupiać się na niedomagającym ciele, co tylko zwiększy mój dyskomfort, lepiej zrobię poświęcając się jej, dbając o nią jak należy, uznając, że i ona miewa chwile słabości, bolące gardło i zatkany nos; a wtedy, zamiast wznosić się na wyżyny finezji, kreatywność przysiada razem ze mną w pościeli, poci się jak ja, krztusi od kaszlu, zamiast stwarzać nowe światy, urąga światu, unosi w górę małe pięści, jakby przez chwilę chciała być groźna, a potem widzi siebie w swej śmieszności i wyrzuca sobie, że jest mała, komiczna, taka tyci tyci, że tylko coś jej się ubzdurało, coś jej się wyśniło.
Markotnieje, a we mnie narasta determinacja, by coś dla niej zrobić, wydobyć ją z tej opresji. Duża czy nie, ważna czy nie, jest mi teraz bardzo droga, więc mówię jej, krzepiąco (nie czas na wątpliwości): „Jestem po twojej stronie, możesz zawsze na mnie liczyć”.
Z tego przypływu solidarności napisałam co następuje:
„Potęga kreatywności. Jednoaktówka. Dramat z happy endem”
Udział biorą:
Dominika
Kreatywność
Katar
Scena pierwsza i ostatnia:
Łóżko i pościel z Ikea, w pościeli Dominika leży i patrzy w sufit. Obok łóżka chusteczki do nosa, rozmaite tabletki i krople, wszystko w nieładzie, kubek po herbacie, termometr, książka albo dwie, telefon komórkowy, laptop, kapcie. Na tym samym łóżku Kreatywność i Katar, obydwoje spersonifikowani w sposób dowolny, pod warunkiem że:
1) Kreatywność musi mieć koniecznie spodnie w pepitkę i kaszkiet
2) Katar raczej powinien budzić odrazę, z nosa zwisają mu gluty, które Katar czyści niechlujnie palcem.