Sprawiłem sobie koguta i rad jestem z tego wielce. Piać zaczyna jak na koguta przystało, o świcie, pracowite zwierzę, jeśli tylko ptak to zwierzę. Jak to było? Skorupiaki, kręgowce, dinozaury i ptaki… Taki podział był, w szkole, na biologii, a z biologii byłem świetny. Powiedzmy, że lubię organizmy żywe i jestem przyjacielem mojego koguta, bo jesteśmy tu sobie teraz we dwóch, ja i on, on i ja, on pieje, a ja piję, albo na odwrót. Bo on też pije, łajza jedna, i zjada co niemiara, je i je, tu ziarnko, tam ziarnko, tu robak, a tu pet. Zeżre wszystko, bestia czerwonodzioba, bo czerwony ma ten dziób i do tego taki farfocel na głowie, również czerwony.
Sprawiłem sobie koguta, bo powiedział mi taki jeden, że się niby do niczego nie nadaję i na garnuszku jestem, u państwa, że tylko bym brał, rentę, zasiłki, a tu trzeba się brać do roboty. Głupol. Jak ja bym się wziął do roboty, to kto by o mojego koguta zadbał? Bo tym diabłem trzeba się opiekować, doglądać go, na przykład jak sobie żre to i owo, czasem to nawet należy powiedzieć mu parę słów prawdy, że na nic to pianie, że słowik z niego żaden i lepiej by zrobił, jakby cicho siedział, bo ja chciałbym się przespać po ciężkiej nocy z kolegami.
Z kolegami nie ma lekko, wycisk dają. Ścigamy się na flaszki i na ciekawe opowieści. Mam kolegę zza płotu i kolegę z sąsiedniej ulicy. Fajne z nich chłopaki. Kogut im się spodobał, bo jakżeby inaczej – taki fikuśny, ze swoim farfoclem i piórkami w kolorze… No właśnie, w kolorach nie jestem mocny, na plastyce grałem w okręty albo nauczyciel wypraszał mnie z sali. Że niby nie mam kartki czy kredek. Wariat. Nie doceniał mnie i teraz ciężko mi powiedzieć, czy te pióra brązowe, czy zielone, a może po prostu takie szarobure, w kolorze, jakiego nie ma w palecie barw, bo i po co komu taki kolor.
No i szczerze wątpię, czy ktoś chciałby jeszcze tego mojego koguta malować. A koledzy to się nawet trochę dziwią, żem sobie w ogóle takiego ptaka sprawił, chyba już lepsza kura, mówią, co to jaja znosi na jajecznicę, te potem prosto na patelnię i śniadanie masz jak znalazł. Ten zza płotu narzeka jeszcze, że niby głośny ten mój towarzysz i żonę budzi, a ona potem zła chodzi cały dzień i on kłopoty ma małżeńskie. Też coś. Cwaniaczek. Zazdrosny, bo mój kogut taki fajny, a w dodatku pożyteczny, bo pieje, komu by się chciało wczesnym rankiem tak gardła nadwerężać? Winnego szuka, sam u siebie skazy nie widzi, belka w oku wszystko mu przesłoniła. Mówiłem wam, że z religii też byłem dobry?
To na katechezie dowiedziałem się, że biednym być trzeba, niczego nie pragnąć tylko Boga, nie zabiegać o bogactwa i czekać na nagrodę w życiu wiecznym. Tak właśnie robię, a właściwie teraz robimy to we dwóch, bo mój kogut też niczym konkretnym się nie zajmuje, tylko pieje i żre. Taka jego kogucia natura. Ja z natury siedzę i piję.
Domek mam niczego sobie, taką chałupkę, tu kuchnia, tam salonik z telewizorem, kibelek z umywalką i jeszcze jedno pomieszczenie, do którego nigdy nie wchodzę, bo tam mieszkała kiedyś taka jedna wiedźma i pokoik mi zaczarowała. Jak to zrobiła, nie wiem, i mnie to nie interesuje, bo człowiek wierzący jestem i przyzwoity, nie zawracam sobie głowy głupotami, lecz do pokoiku nie wchodzę. I każdemu bym odradzał wycieczkę w te rejony, po co niepotrzebnie ryzykować, po co ze złem zadzierać? Raz jeden, po pijaku chyba żem się zapomniał, przykro mi to wspominać, ale opowiem ku przestrodze.
Jak to dokładnie było, nie wiem, alem się obudził, cały potem zlany, w łóżku, materac twardy, bez pościeli, bez ubrania, a w ręku fotografia taka, w ramce, co tę wiedźmę przedstawiała. Otworzyłem jedno oko, wiedźma, drugie oko, ta sama wiedźma, patrzy na mnie i oskarża. Mówi, że niby zero jestem, bo na niczym mi w życiu nie zależy, i tylko bym sobie tak siedział na ławeczce i popijał, a ja jej na to, że nic jej do tego i jak nie gruchnąłem pięścią w tę gębę, szkło się posypało, ramka pękła, krew popłynęła, wyć zacząłem. Palców rozprostować nie mogłem, w panikę wpadłem, wybiegłem przed dom, całkiem goły, we krwi cały, aż się sąsiad zza płotu ulitował, coś tam na mnie narzucił, szlafrok jakiś, i na pogotowie zawiózł.
Tam mi powyjmowali z rany odłamki szkła, lecz za delikatni to nie byli. Pielęgniarka wbijała mi pincetę w ciało i powtarzała, że śmierdzący jestem i powinienem się wstydzić, że po pijaku burdy wyprawiam. Nie wiedziała baba, co mówi, nie wiedziała, że ze mnie poprawny chrześcijanin, co na zbawienie czeka. Nie miała pojęcia, że to zło z mojego domu wzięło na mnie rewanż, bom się tak zabezpieczał, do pokoiku nie wchodził, z obawy, żeby złe wspomnienia nie wróciły. Potem jeszcze drzwi zabarykadowałem, parę krzeseł ułożyłem, co je ktoś z domu wyrzucił i na ulicę wystawił, bo nie mogłem sobie pozwolić na kolejną konfrontację z wiedźmą, która co prawda dawno się wyprowadziła, lecz zostawiła te swoje uroki. I odtąd, odpukać, dobrze żyje mi się w moim domku, a odkąd po podwórku chodzi kogut, to już mi niczego do szczęścia nie potrzeba.
Żyję sobie teraz tak jak zawsze, z dnia na dzień, i do tego mam jeszcze hobby, biologię, bo jak na koguta patrzę, to mi się od razu wszystko co najlepsze przypomina, a zwłaszcza ta śliczna pani od biologii, co nam opowiadała o ptakach i dinozaurach, i że jesteśmy zbudowani z komórek, małych cegiełek, które można zobaczyć pod mikroskopem. Chciałbym mieć mikroskop i pooglądać te komórki, zwłaszcza na pani nauczycielce, która była bardzo dorodnym okazem. A teraz z braku laku patrzę sobie na to swoje ptaszysko, jak głową kręci i nogami przebiera, wciąż szuka i szuka żarcia, na usprawiedliwienie powiem tylko, że za wiele go nie karmię, bo po co miałby się zapychać byle czym, a w sklepach drożyzna, wszystko jakieś niezdrowe, tuczy podobno, ja się tego obawiam, bo matka ma nadwagę i cukrzycę.
Sam się ograniczam, parówkę sobie czasem kupię i chipsy jakieś, bo trzeba coś przegryzać do piwa. Wtedy jest prawdziwa impreza, jak to nazywa kolega z sąsiedniej ulicy, a on się na tym zna, bo kiedyś za ochroniarza robił, imprez różnych pilnował. Gości sprawdzał, jakie buty noszą i czy mają twarze takie jak trzeba. Nie chciał mi wytłumaczyć, o co z tym chodziło i czy ja aby mam właśnie taką twarz. Ale imponuje mi jak diabli. Też bym tak chciał stać na bramce i mówić: ty masz gębę do niczego i brzydkie buty, a ty mi się podobasz, no uśmiechnij się jeszcze do mnie ładnie, załatwione, wchodzisz, i w ramach zapłaty przynieś mi kufelek piwa albo coś mocniejszego.
Rozmarzyłem się, lecz z tego miłego stanu wyrwał mnie kogut, zdenerwowany jakiś, macha skrzydłami, głową kręci, oko ma jakieś takie spłoszone, jak nie on, bo on się zazwyczaj nie unosi, w ogóle ostatnio wydaje się jakiś słabszy, może zjadł już wszystkie robaki w okolicy, a na ziarno musi trochę poczekać. Trudny jest los człowieka na zasiłku. Jak się skończą pieniądze, trzeba grzecznie czekać na kolejną wypłatę. I wtedy piwo to sobie możesz narysować. Pod warunkiem że nie byłeś jak ja, beznadziejny z plastyki.
Kogut podskakuje i prawie że się pieni, choć może tylko tak to sobie wyobrażam, bo piany nie widzę, a przy bramce stoi matka i macha do mnie ręką. A konkretnie macha pięścią. Zła taka, że myślę sobie, żeby zwiać gdzieś albo udać martwego, ale późno już na to, bo matka mnie widzi, jak siedzę na ławce przed domem zapatrzony w swoje podwórko i pilnuję koguta, żeby nadto nie utył i nie złapał cukrzycy. Z otchłani pamięci staram się wydobyć wskazówkę, która wytłumaczyłaby mi dlaczego matka jest na mnie zła, lecz na trzeźwo myśli mi się nie najlepiej. Więc wstaję, chwieję się, siadam, dochodzę do wniosku, że nie ma sensu otwierać, zwłaszcza że matka już sama sobie skobelek przesunęła, do dupy to zamknięcie. Powinienem mieć zamek taki na kluczyk, co mi się właśnie gdzieś zapodział i nie mogę otworzyć, przykro mi mamo.
Kogut przebiera nogami, kręci dziobem, zatrzymuje się przy płocie, tam uważnie lustruje ziemię. Jest, bach, nurkuje dziobem, jeszcze jeden cenny robak na planecie Ziemia. W tym czasie mama pokonała już dystans od bramki do drzwi wejściowych, fuknęła na mnie, nie zrozumiałem, o co chodziło, lecz w porę zauważyłem siatkę z zakupami, jaką przyniosła i serce zalała mi fala synowskiej miłości. Z foliowej torebki patrzył na mnie salceson i bagietka, i jeszcze zapachniały kiszone ogórki. Wybaczyłem mamie wszystko, nawet to, że nie zapytała, jak się miewam i jak się miewa mój przyjaciel kogut.
I teraz siedzimy za stołem i zjadamy te frykasy, a właściwie jem ja, a matka zerka na mnie ponuro, a w oczach ma znak zapytania. Kiszone ogórki na kanapce pachną wybornie, choć przydałaby się do tego flaszeczka albo ze dwie. Oczywiście nie będę mamy łajał, bo sama ma ciężko, z emerytury żyje w wynajętym mieszkaniu, czynsz wysoki, wdowa, sama jest, a ja, no cóż, ja nie mam w tej chwili warunków, żeby dzielić się z nią swoimi pieniędzmi. Podzieliłbym się z nią wszystkim, ale w tym momencie nie mam nic, bo przecież rentę wydałem, z czegoś sam żyć muszę, no i jeszcze ten kogut, co to zeżarł wszystkie robaki, i też trzeba będzie go poratować w potrzebie.
Patrzę na mamę i myślę, że nie potrafię odpowiedzieć na jej pytanie, ponieważ go nie usłyszałem. Ale kiwam głową, uśmiecham się i dochodzę do wniosku, że po kogucie i kumplach to najważniejsza istota w moim życiu. Wtedy z kolei mama uśmiecha się do mnie, wyciąga rękę, gładzi mnie po ramieniu, za coś dziękuję. Dziwić już się nie mam siły, bo po posiłku ogarnia mnie dziwna senność, oczy mi się kleją, sam nie wiem, jak trafiam na wersalkę w salonie, słyszę kroki i panie koguta, a potem odpływam gdzieś daleko do krainy, gdzie mieszka moja pani od biologii i pokazuje mi komórki swojego ciała.
Budzę się z nieprzyjemnym wrażeniem, że wiedźma jest tuż tuż. Zrywam się z łóżka, tak energicznie jak na to pozwala moje słabe ciało, w głowie mi wiruje, więc muszę oprzeć się o ścianę i przez chwilę spokojnie oddychać. Kiedy obraz, jaki rejestrują moje oczy przestaje falować, strofuję siebie, żem taki nerwowy, bo i po co się tak zrywać, czy ja jestem z tych co to mają coś do zrobienia, czy muszę się tak szarpać? Idę do kibelka, a tam jakoś tak czysto, że aż mnie coś chwyta za serce, nieprzyjemnie, bo to przecież miejsce nieczyste i śmierdzące z definicji. Żeby poczuć się lepiej, kieruję strumień moczu prosto na deskę klozetową, krople kapią na podłogę, u stóp sedesu formuje się mała kałuża, wreszcie jest normalniej, więc oddycham z ulgą. Idę do kuchni. Garnki umyte, talerze straszą mnie z półki ustawione w równym szeregu. Chyba zaraz dostanę zawału. Serce bije mi jak młotem, chcę uciekać, ale muszę się upewnić. Pędzę do drzwi przeklętego pokoju, a tam moja barykada uprzątnięta, drzwi stoją otworem, a w środku siedzi mama i miotełką ściera kurze. Potworny widok.
Chce mi się wyć, kopię w drzwi, trafiam prosto w palec z wrastającym paznokciem, a ból odbiera mi rozum. Tymczasem mama sprząta, niewzruszona, rzuca mi tylko zdziwione spojrzenie, jakbym znów był tym małym niegrzecznym chłopcem, który za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę. Z anielskim spokojem wysłuchuje moich wrzasków. Więc milknę. Stoję oniemiały, staram się zebrać myśli, a raczej uporządkować słowa, które usłyszałem parę godzin temu, nad salcesonem i ogórkami, kiedy z błogim uśmiechem pałaszowałem tę ucztę nie przyjmując do wiadomości, jaki będzie miała finał. Krótkie frazy układam w większe całości. Że nie ma pieniędzy na czynsz, że przepiłem oszczędności, że przyszła pora, byśmy się wspierali. Jeszcze nie ogarniam całości, a może moja wyśmienita inteligencja wzbrania się przed rozwikłaniem nieszczęsnej zagadki. W rzeczywistości już zrozumiałem, że mama się wprowadza. Do przeklętego pokoiku.
Gdy to do mnie dociera, wiem, że muszę interweniować. To nie tak, że jestem złym synem, lecz nie mogę zgodzić się na to, by wiedźma zaczęła znów wypróbowywać na mnie swoje sztuczki. Albo, co gorsza, na mamie. Macham rękami i bełkoczę. Chwytam mamę za rękę i ciągnę. Może w saloniku? Dlaczego właśnie tutaj? W saloniku doskonale się pomieścimy i jest telewizor. Ale mama się uparła. Na podłodze stoi już walizka i kilka wypełnionych po brzegi reklamówek. Z jednej z nich wystają kapcie, koronny dowód rzeczowy na to, że mama zostaje. Brakuje mi argumentów i załamuję ręce. Nerwowo skubię paznokcie, a kogut pieje.
Jak niepyszny wracam na swoje stanowisko na ławce przed domem. Kumpel zza płotu patrzy na mnie bezradnie, wykonuję grymas, który ma przekazać, że w tej chwili nie mogę mówić. Zaraz tuż obok mnie staje mama, jakby chciała posłużyć za żywe wyjaśnienie. Jest surowa, ale chce mi dodać otuchy. Kumpel tuli się za płotem, lecz mama jest szybsza. Słyszę, jak mu wygraża i zapowiada, że od tej pory bierze mnie pod swoją opiekę, będzie chronić przed alkoholem, kolegami, że znajdzie mi pracę i wyprowadzi na prostą. Będzie aniołem dobra, który uprzątnie moje życie tak jak poradziła sobie z kibelkiem. Biedna mama, nie wie, że wchodząc do przeklętego pokoiku na pewno rozsierdziła wiedźmę i uruchomiła siły zła.
Gdy nadchodzi północ, mama śpi, a sąsiad wyłania się zza płotu. Ma oczy pełne współczucia i przyniósł mi puszkę piwa. Sam nie chcę dramatyzować, ale po kilku łykach z moich oczu płyną strugi łez. Chcę opowiedzieć o wiedźmie i o tym, jaka jest zła, lecz nie chciałbym wyjść przy koledze na mięczaka. Dlatego zadowalam jego ciekawość opowieścią o swojej mamie i uporządkowanych talerzach w szafce, a sąsiad kręci głową z przerażeniem. To dopiero początek, ostrzega, bo sam ma w tej dziedzinie pewne doświadczenie jako człowiek żonaty. Z tym że żona w dziwaczny sposób budzi w nim uczucia, które każą mu to wszystko znosić z pokorą. Uprzątnięty kibelek – także. Ale gdyby to moja matka zaczęła porządkować mu życie, nie zniósłby tego. Siedzimy ramię przy ramieniu, jak bracia, a ja zastanawiam się, czy to aby w ogóle jest możliwe, żeby kumpel zamieszkał z moją matką. Wyczerpany umysłową gimnastyką i odurzony alkoholem postanawiam zdrzemnąć się na ławce.
Budzę się pod tą ławką, a kogut pieje. Ciemno jakoś i zimno, posadzka twarda, myśli splątane. Poruszona macierzyńską troską przed próg wychodzi mama. Zakładam, że chce mnie ratować, lecz ona zamierza się kapciem na koguta. Biedny pierzasty towarzysz! But trafia go prosto w farfocel, ptaszysko odskakuje niezgrabnie, puszy pióra, wydaje z siebie serię oburzonych skrzeków. Mama jest straszliwa w swej złości, pierś faluje jej we flanelowej piżamie, oczy rzucają błyskawice. Gdy kogut znika z pola widzenia, cięgi dostaję i ja. Mama nie rozumie miłości do biologii, ani mojej troski o koguta, z którym do tej pory dzieliłem to podwórko i dobrze nam się żyło. Bo ptak respektował reguły panujące w tym domu i trzymał się z dala od pokoiku wiedźmy.
Nazajutrz, a właściwie tego samego dnia tylko o bardziej ludzkiej godzinie, słyszę z ust mamy, że albo kogut albo ona, lecz wybór jest pozorny. Na mojego muzykalnego towarzysza w tym gospodarstwie miejsca już nie ma, owszem, jest miejsce na plastikowe torby, walizkę i kapcie, lecz ptak, który budzi matkę w środku nocy zasługuje na kres w rosole. Bardzo mi przykro tego słuchać. Uroniłbym łzę, gdybym nie trzepnął z całej siły pięścią w stół, aż ta noga, co to się trzymała na słowo honoru, odpadła z trzaskiem burząc delikatną równowagę, w jakiej tkwił mebel. Blat gwałtownie się przechylił, na podłogę posypały się sztućce, a wprost na mnie polała się gorąca zupa z wazy. Zawyłem, zapomniałem, o co poszło, wybiegłem na podwórko, miałem ochotę kopnąć koguta w pierzasty kuper, bo ostatecznie to dlaczego z jego powodu mam tak cierpieć? I wtedy do katuszy natury fizycznej dołączył palący ból niesprawiedliwości. Bo za płotem zobaczyłem tego zza płotu, jak siedzi z kumplem z sąsiedniej ulicy, bramkarzem, i popijają piwo. Gdy poczułem na sobie ich spojrzenia, uspokoiłem się, uśmiechnąłem najbardziej nienaturalnym z uśmiechów i zapewniłem, że wszystko u mnie w najlepszym porządku. Aby to samemu sobie udowodnić poszedłem do salonu, gdzie mama pracowicie zacierała ślady uprzednio opisanego zdarzenia, objąłem ją i zapewniłem, że jeśli tego sobie życzy, kogut skończy w zupie.
Następnego dnia mieliśmy prawdziwą ucztę. Nie wiem, jak to się wszystko odbyło i nie chciałem wiedzieć, a mama była dość dyskretna, by oszczędzić mi szczegółów. Kobieca intuicja, tak to się chyba nazywa. Lecz klątwa pokoiku pozostawała w mocy. Nad ranem obudziło nas oboje pianie koguta. Donośne, wyraźne i dobiegające prosto z mojego podwórka. Wybiegłem na dwór, za mną matka, lecz zobaczyliśmy tylko pusty plac. Popatrzyliśmy na siebie znużeni, pewnie śniło nam się i tyle. Odtąd to samo zdarzało się nam codziennie. Kogut piał o wczesnej porze wyrywając nas ze snu, irytując i budząc lęk, bo to już nie był ten znajomy ptak z farfoclem na głowie, ale jakiś zwierzak-widmo, ptasi upiór niedający nam odpocząć. Z czasem przestaliśmy na ten temat rozmawiać.
Mijały lata, kogut piał, renta przychodziła za rentą, pieniędzy na piwo starczało do połowy miesiąca, a później trzeba było żebrać u sąsiada. Czas płynął, aż wreszcie mama zaniemogła. Położyła się do łóżka i już z niego nie wstała, a ja czuwałem nad nią złorzecząc, bo los przykładnego syna odebrał mi ostatnie dobro na tym świecie: wolność. Nie miałem już swobody oglądania telewizji, ani nawet swobody drzemania na ławce przed domem w oparach alkoholu. Podawałem leki, pomagałem się ubierać, myłem, przynosiłem kanapki z salcesonem. Mama nie doczekała kolejnej Wielkanocy, zapewne w zgodzie ze sobą, bo jak mówiła, nie miała już sił przygotowywać świąt. W nocy, gdy zmarła, po raz pierwszy od lat kogut dyskretnie zamilkł.
Tak jak nie mogłem przyzwyczaić się do piania ptaka-upiora, tak teraz nie mogę przyzwyczaić się do ciszy nad ranem. Dzwoni mi w uszach, jest nie do zniesienia. Dlatego kupiłem właśnie kolejnego koguta i patrzę, jak przechadza się po podwórku, zadziorny taki, nie wie, jaki los może spotkać kogoś, kto zbyt pewnie poczuje się na tym świecie. Patrzy mi bezczelnie w oczy, raz filuje prawym okiem, a raz lewym, też żarłok straszny, tylko może farfocel ma nieco mniej okazały. A może to upływ czasu sprawia, że wizja tamtego koguta, utraconego w rosole z powodu wiedźmy, przedstawia się tak wspaniale, jak mit. Lubiłem mitologię. Historie o nimfach, herosach i bogach. Poczytałbym sobie, jakbym miał tę książkę. Poszedłbym nawet po nią do biblioteki, lecz nie mam pojęcia, kto to wszystko zmyślił.
Nie do wiary, lecz pokój wiedźmy użytkuję dziś jak każde inne pomieszczenie. To znaczy rzucam tam swoje brudne ciuchy, puszki po piwie i stare gazety. Pozbyłem się fotografii. Może jej urok przestał działać, a może jest tak, że ta jędza nie ma już pomysłu, jak mnie skrzywdzić. Odebrała mi przecież wszystko: matkę, pierwszego koguta, małżeństwo, poraniła serce i rękę, pomieszała zmysły i budziła przez całe lata pianiem nieistniejącego ptaka. Ale ja sobie poradziłem. Mam rentę, kumpli do piwa, nowego koguta do obserwacji i przeświadczenie, że los nie może mi już niczego odebrać. Właściwie to jestem szczęśliwy. Ostatnio zdobyłem się nawet na gest i kupiłem worek ziarna. Kogut popatrzył na mnie z niedowierzaniem, a potem pokręcił głową, jakby chciał zapytać: naprawdę ci na mnie zależy?
Czy mi zależy? No pewnie! Mamy tylko siebie. On przechadza się dumnie po podwórku i dziobie: tu ziarnko, tam ziarnko, tu robal, a tu pet. Obaj nie potrzebujemy wiele. Martwię się tylko, irracjonalnie, by nowy kogut nie dowiedział się o losach swego poprzednika. Wy nie powiecie, prawda? Kumpel zza płotu też zgodził się milczeć jak grób, choć obiecując to tak dziwnie na mnie popatrzył. A może zwyczajnie jest zazdrosny? Bo jego żona nigdy w życiu nie zgodzi się na koguta, mój całkowicie jej wystarczy. Jak egoistyczna i okrutna bywa miłość.
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.OKDowiedz się więcej