Najpierw parę słów o autorkach.
Mam na imię Dominika i od lat jestem dorosła. Dorosłość to nic takiego – okres w życiu jak każdy inny, z jego radościami i smutkami, przyjemnościami i problemami. Nie jest wcale lepsza od dzieciństwa. Ani ważniejsza. Dłuższa, tak, owszem. Niekiedy mi się dłuży. Czasem chciałabym się z dorosłości wyzwolić i wrócić do dzieciństwa. Robię to często i wcale się tego nie wstydzę. Nie uważam, żeby dorośli musieli koniecznie rezygnować z tej swojej dziecięcej części, która się w nich kryje. Dorośli, którzy z niej zrezygnowali, są chyba wiecznie smutni i skwaszeni. Wszędzie się spieszą i przepychają, bo ich dorosłe sprawy są przecież najważniejsze. Muszą je koniecznie załatwić. Pędzą tak przez życie, z poważnymi minami, w garsonkach, krawatach, z teczkami, siatkami na zakupy, w modnych płaszczach, z drogimi smartfonami w torebkach. Gdy ktoś do nich zadzwoni, gorączkowo chwytają za telefon, bo jeśli ktoś zawraca im głowę, to tylko w jakiejś poważnej i dorosłej sprawie.
– Tak – mówią. – Trzeba o tym koniecznie napisać w sprawozdaniu.
– No to jesteśmy umówieni. Godzina 16 tam i tam. Danie dnia, espresso i porozmawiamy o tym kontrakcie.
– Rura pod zlewem znowu cieknie.
– Samochód do odebrania od mechanika w piątek.
Takie tematy często zajmują dorosłych. Nie wińmy ich za to. Dorosłe sprawy są poważne i z całą pewnością światu potrzebne. Dorosłość staje się problemem dopiero wtedy, jeśli dorośli zaczynają strofować innych mówiąc na przykład:
– No chyba oszalałaś! W twoim wieku?
Albo:
– Naprawdę nie masz nic lepszego do zrobienia?
– Weź no się wreszcie do jakiejś porządnej pracy!
– Przestań bujać w obłokach i wróć na ziemię!
Dorośli mówią to innym dorosłym, a niekiedy też dzieciom. Przykro tego słuchać. Bardzo nieprzyjemnie jest wysłuchiwać tej dorosłej krytyki. Najlepiej więc nie słuchać. Zamiast słuchać można na przykład:
-
Popatrzeć, czy krytykującemu dorosłemu nie wystaje z nosa włos (tak, dorosłym naprawdę TO się zdarza).
-
Zastanowić się, do jakiego zwierzęcia dałoby się porównać dorosłego, gdy krytykuje. Buldog, krokodyl, małpa?
-
Wyobrazić sobie, jak tenże dorosły pośliznął się na skórce od banana i leci stylem niekontrolowanym hen przed siebie, w rękach trzymając siatki z zakupami, a w nich jajka, ciastka z kremem, ogórki konserwowe w weku i jeszcze parę innych rzeczy, które można widowiskowo rozbić na miazgę.
Aż żal takich dorosłych, prawda? Aż smutno mi się zrobiło z ich powodu. Ale nic nigdy nie jest z góry stracone, więc i ci dorośli mieliby szansę się poprawić. Nawet ci najbardziej serio, osobnicy najmniej skorzy do uśmiechu i zabawy mogliby ponownie odkryć radość, smak i czar dzieciństwa. Sposobów na to jest całe mnóstwo. Wystarczyłoby na przykład:
-
Wejść na jabłoń, żeby zjeść jabłko (a nie po to, żeby przycinać gałęzie!).
-
Zjechać na sankach zimą (tak dla własnej frajdy, a nie tylko po to, żeby asekurować dziecko).
-
Zbierać kasztany (ale nie ze względu na ich rzekome właściwości lecznicze).
-
Zrobić orła na śniegu (i nie zrobić z tego deklaracji patriotycznej!).
-
Stanąć na głowie (lecz nie w ramach jogi).
-
Przejść się po chodniku nie następując na krawędzie płytek (to akurat może być dla dorosłego bardzo trudne, dlatego nie polecam tego ćwiczenia perfekcjonistom).
Ja w każdym razie pielęgnuję tę swoją dziecięcą część. I to ona często skłania mnie do odłożenia na bok poważnych i dorosłych zadań, żeby zająć się opisywaniem rozmaitych historii. Bardzo lubię pisać, choć zdradzę Wam, że kiedyś sprawiało mi to mnóstwo kłopotów. Pamiętam jak stresowały mnie dyktanda i robiłam w nich dużo błędów. Nawet dzisiaj, choć piszę właściwie zawodowo, polska ortografia nie przestaje mnie zaskakiwać. Na przykład pisownia wyrazu „przyprószyć”. Albo „świeży”. W szkole z początku miałam też problemy z wypracowaniami i zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałam, czego życzy sobie ode mnie pani od polskiego. Jedno z pierwszych wypracowań, jakie zapamiętałam, dotyczyło noweli „Nasza szkapa” Marii Konopnickiej: to smutna opowieść o bardzo ubogiej rodzinie, która traci wszystko, w tym ukochanego przez dzieci konia. Nowela napisana jest archaicznym, nieużywanym dziś językiem. W ramach pracy domowej miałam opisać jeden dzień z życia bohaterów „Szkapy” i do dziś pamiętam zamaszystą tróję z dwoma minusami, jaką uzyskałam (w tamtych czasach trója „na szynach” była bardzo słabą oceną, bo skala ocen kończyła się na dwójce). Ja raczej należałam do piątkowych uczniów, więc ten słaby stopnień trochę mnie zdumiał i załamał. Jak to? – myślałam. Cała praca była pokreślona na czerwono, i jeszcze pani podsumowała wszystkie moje wysiłki słowem „Styl”, do którego dodała mnóstwo wykrzykników (tak jakby to słowo bardzo głośno wykrzyknęła).
Niestety (albo na szczęście) nie pamiętam tego wypracowania na tyle dobrze, by je wam tutaj zacytować, ale dziś chyba już wiem, o co zezłościła się pani. Problem w tym, że wtedy, jako mała dziewczynka, nieporadnie spróbowałam naśladować archaiczny, skomplikowany styl Konopnickiej. I z takim skutkiem, że koń by się uśmiał. Nauczona tamtym doświadczeniem teraz piszę prosto, bardzo prosto, najprościej jak potrafię. Ale nie piszę wcale o sprawach prostych! Bajki wcale nie są proste. A przynajmniej niektóre bajki. Te zaś będą wyjątkowe ponieważ…
… jest jeszcze druga autorka, którą zaraz Wam przedstawię, pod każdym względem nadzwyczajna kotka Euzebia. Euzebia ma lat 14 i pół, co u kotki jest wiekiem mocno dojrzałym. Euzebia ma oczy agrestowe, trochę zielone, a trochę złote, szare futro, w wielu odcieniach szarości, bielsze przy skórze, ciemniejsze przy końcach. Jest puchata jak olbrzymi dmuchawiec. Ma jeszcze szarą lisią kitę, którą nosi dumnie wyprężoną ku górze, zupełnie biały brzuszek, komplet ostrych pazurków odpowiedzialnych za parę zniszczeń, niezbyt wiele, lecz dosyć, by móc powiedzieć: „Kot jest w domu”.
Teraz, gdy jest jesień, Euzebia dużo sypia. Znajduję ją to w szafie na ubrania, to na krześle pod stołem, wygrzewającą się w łazience, tam, gdzie najcieplej, na świeżo zaścielonej pościeli, w uchylonej walizce w pakamerze. Raz czy dwa Euzebia odwiedziła żółwia Fryderyka w jego drewnianej skrzyni pod jego lampką grzewczą. Euzebia jeszcze bardziej lubi ludzkie ciepło. Wchodzi na kolana, przylega do moich nóg, rozpłaszcza się, jest jak ciepły kocyk, dywanik z puchu. Rozpoczyna wtedy snuć swoje opowieści. Ktoś niewtajemniczony powiedziałby, że to tylko drgania powietrza przechodzącego przez kocią krtań, pozbawiony głębszego sensu efekt akustyczny. Ja tak wcale nie uważam. Wiem, że jest inaczej. Euzebia zaczyna opowiadać historie, a zna ich bardzo wiele i niektóre z nich mogłyby Was zaciekawić i wiele nauczyć.
Ponieważ od lat zawodowo zajmuję się tłumaczeniami, i lubię to robić, pomyślałam, że może sprawdziłabym się w roli tłumaczki mojej kotki Euzebii. Ale mimo doświadczenia, jakie posiadam, z początku czułam się w tych przekładach jak zupełny nowicjusz. Jak kiedyś, w szkole, przy pisaniu pierwszych wypracowań, musiałam wszystkiego uczyć się od początku. A w pewnym sensie było nawet gorzej: wymruczane słowa nie od razu mają ustaloną pisownię i jeszcze ten styl oryginału, trochę jednak dziwny dla ludzkiego ucha i z literackiego punktu widzenia zupełnie nowy, może nawet taki, którym nikt nigdy wcześniej nie ośmielił się pisać. Żeby nie wyszły mi z tego jakieś językowe bohomazy, jak kiedyś w wypracowaniu o „Naszej szkapie”, musiałam nauczyć się to wszystko upraszczać. Bo prościej nie znaczy gorzej, wręcz przeciwnie, zwłaszcza wtedy, gdy podejmujemy tematy naprawdę skomplikowane. Jak miłość, przyjaźń, duma, cierpienie, zazdrość, nienawiść, wstyd czy ból. A o tym wszystkim mówią bajki.
Zawczasu odniosę się do krytyki, jaka może mnie spotkać ze strony tych sceptycznych czytelników, co uznają, że mruczenia po prostu nie można przełożyć na słowa. Mam nadzieję, że zamknę im wszystkim usta stwierdzając na wstępie, że tak, owszem, mają poniekąd rację twierdząc, że mruczenie jest pod pewnymi względami, że tak to nazwę, „nieprzekładalne”. Z pewnością nie jest przekładalne w tym sensie co polski na angielski, czy nawet jak chiński na koreański. Nie. Miłośników literatury fanatasy być może rozczaruję rzetelną informacją o tym, że moja kotka nie mówi. Została współautorką bajek, to prawda, lecz ich nie wypowiedziała, bo nie jest jakimś tam fantastycznym kotem z bajki, który mówi ludzkim głosem, lecz kotem miauczącym i prawdziwym. Zresztą bardzo ją za to szanuję.
Wróćmy do technicznej strony przekładu. Ponieważ mruczeń nie da się przetłumaczyć w sposób tradycyjny i dosłowny, trzeba to zrobić niekonwencjonalnie i po swojemu. Dlatego chcąc nie chcąc zostałam współautorką tej książki, a nie jedynie jej tłumaczką. Bajki, które przeczytacie, będą moją interpretacją tego, co wymruczała Euzebia tej jesieni.
Książkę dedykuję swoim dzieciom, bo powstała z miłości do nich. Euzebia była ważną częścią ich dzieciństwa, jest od nich starsza, dorastały wraz z nią. Przedstawione tutaj historie, choć są zmyślonymi opowieściami, zawierają w sobie trochę prawdy o nas, uczucia bohaterów były niekiedy naszymi uczuciami. Bo skąd by o nich wiedziała moja Euzebia? Niektórzy lubią teorię o siedmiu czy dziewięciu życiach kota, lecz przyznajmy, że brak jej umocowania w nauce, czy nawet w jakimś solidniejszym systemie wierzeń. Chciałabym dla Euzebii jeszcze kilku innych żyć, lecz mi było dane uczestniczyć tylko w tym jednym, jedynym. I ciesząc się tym, co od niej dostałam, dzielę się z Wami naszymi wspólnymi opowieściami. Wymruczanymi jesienią. Pisanymi jesienią. W jesieni życia Euzebii.
Zachęcam do przeczytania tych bajek wszystkie dzieci, a najbardziej te, które lubią koty. Zachęcam wszystkich kochających koty dorosłych. I tych, którzy byliby jeszcze gotowi je pokochać. Tych odważnych odkrywców dziecka w sobie. Walczących z powagą i nadęciem, jakich świat czasami od nas wymaga. Pragnących przeciwstawić się uwagom: „Nie w twoim wieku” albo „Wróć na ziemię”. Mocno wierzę, że dorosłość może być równie fascynująca i pełna zadziwień co dzieciństwo. Takiej dorosłości życzę też wszystkim dzieciom.
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.OKDowiedz się więcej