O słoneczniczku, który zapragnął być słońcem

dyskusja: Brak komentarzy
Zdarzyło się to w letni dzień, na tle bardzo błękitnego nieba. W ogrodzie, na rabatce, podniósł głowę nieduży słonecznik. Nie był z tych, co dają smaczne pestki, lecz należał do szlachetnego rodu słoneczników ozdobnych. Dumny z tego wielce mały słonecznik, gdy tylko nadszedł jego czas, otworzył pączek, rozprostował płatki i zajaśniał ze wszystkich sił. Cały ogród przyglądał się temu ze wzruszeniem. Słoneczniczek promieniał. Podnosił główkę wyżej i wyżej, aż znieruchomiał, osłupiały. Bo daleko, hen daleko nad sobą mały słonecznik zobaczył słonecznik stokroć większy i bardziej złoty.
       – Och! – westchnął słoneczniczek. I zamarzył, by przyszłości, choćby bardzo dalekiej, być jak ten kwiat na niebie.
       Mijały kolejne dni, było letnio, ciepło, świetliście, ptaki śpiewały, trzmiele przysiadały na kwiatach koniczyny, a słoneczniczek rósł i rozchylał płatki ze wszystkich sił, chcąc upodobnić się do słońca. Rozumiał, że jest malutki, że nawet w swoim rodzie słoneczników nie wyróżnia się rozmiarami, ale miał ambicję, i upór, i co najważniejsze, miał nadzieję. I każdego ranka spozierał w górę, chcąc sprawdzić, ile jeszcze mu brakuje, by być jak ten duży idol, z którym nieustannie się porównywał.
       – Za mały, za mały, nadal jestem za mały – martwił się kwiatek, a gdy się martwił, nie dość, że nadal był dużo mniejszy od słońca, to stawał się jeszcze mniej złocisty.
       Dalej płynął czas. Może słoneczniczek zanadto się forsował, a może była to tak zwana normalna kolej rzeczy… Tak czy inaczej, pewnego dnia kwiatek zaczął więdnąć. Nie poddał się bez walki. Co rano prężył się ile sił w płatkach i unosił twarz ku słońcu. Ale kosztowało go to coraz więcej trudu, aż pewnego dnia zupełnie opadł z sił. A potem jeszcze opadł z płatków.
       Zapłakało niebo nad słonecznikiem. Zasnuło się chmurami i przez wiele dni było szaro, mokro, pochowały się owady, a wiatr przywiał pierwsze oznaki jesieni. Wydawało się, że wszystko stracone.
       Pamiętam, jak tamtego ranka poszłam do ogrodu sprawdzić, czy wszystkie kwiaty już przekwitły. Przykucnęłam przy rabatce, na której kiedyś wznosił się mój słoneczniczek. Było mi smutno, że tak niewiele z niego zostało. Ale wtedy na policzku poczułam przyjemne ciepło. Podniosłam głowę i oniemiałam. Wysoko, hen wysoko na niebie, tam gdzie kiedyś było słońce, teraz świecił olbrzymi, szczerozłoty, najjaśniejszy i najokazalszy we wszechświecie słonecznik! Oblał promieniami mój ogród, dodał życia drzewom i trawie, zachęcił do śpiewu ptaki, a we mnie obudził dawno uśpioną radość.
       Miałam ochotę tańczyć, opowiedzieć całemu światu o tym, jak to mój słoneczniczek spełnił w końcu swoje wielkie marzenie. Ale gdy znalazłam pierwszą właściwą osobę, która byłaby gotowa wysłuchać mojej opowieści i potraktować ją serio (a takich osób nie ma wiele), okazało się, że na niebie znowu świeci to stare zwykłe słońce, a nie mój ambitny kwiat.
       Nic nie szkodzi. Wiecie, dla mnie liczy się to, że dzielny słoneczniczek dopiął swego. I tak jak on będę zmierzać w stronę marzeń, także tych dalekich i z pozoru niedosięgłych. Koniec z wymówkami, że jestem nie taka czy za słaba. Jeśli znowu zacznę się nad sobą użalać, przypomnijcie mi tę historię, dobra? Pozdrawiam Was słonecznikowo.