Oddałam strzał, a potem drugi i trzeci. Prosto w jej głowę. Nie wahałam się. Co za ulga, myślałam, gdy już osunęła się na ziemię. Leżała u mych stóp, nieruchoma i niema. Przegrana. Nie czułam litości, ani żalu. Miałam jeszcze ochotę kopać i gryźć, ale stłumiłam te agresywne impulsy, zawstydzona. Zakłopotana faktem, że tak bardzo nienawidzę. Z zaciśniętymi wciąż pięściami odeszłam, bez słowa pożegnania.
Tyle czasu spędziłyśmy razem, zżyłyśmy się ze sobą do tego stopnia, że niekiedy trudno mi było postawić granicę: gdzie kończę się ja, a zaczyna ona. Szłyśmy przez życie ręka w rękę, dwie siostry syjamskie.
Ale to był zły związek, toksyczne pokrewieństwo, fałszywa bliskość.
Z początku nawet trochę ją lubiłam, za to, że jest. Po prostu. Znajoma twarz w tłumie nieznajomych. Towarzyszka na dobre i złe. Do tego uśmiechała się do mnie przymilnie, taka swojska, przewidywalna. Dobra kuma. Życzliwa, pomocna sąsiadka. Z pozoru łagodna i nieszkodliwa. Gładziła po głowie. I zapewniała, że akceptuje mnie i lubi taką, jaka jestem. Uśmiechała się, gdy to mówiła. Nie dostrzegłam fałszu w jej uśmiechu, ani pułapki w jej komplementach.
Opuściłam gardę. Dałam się złowić.
Skąd miałam wiedzieć, co będzie dalej?
Przez jakiś czas żyłyśmy w zgodzie. Szeptała mi do ucha z pozoru bezpieczne rozwiązania.
– Tak będzie nawet lepiej – uspokajała. – Lepiej odpuść sobie.
– Czy to takie ważne? – pytała innym razem. – I co zyskasz, gdy się nie zgodzisz?
– Kijem Wisły nie zawrócisz – potakiwała, poklepując mnie niby krzepiąco po ramieniu.
– C’est la vie – francuziła.
– Nie ma o co kruszyć kopii – dalej bawiła się w przysłowia.
Słuchałam jej, niechętnie. Wydawała się mądrzejsza, starsza, rozsądna. Doświadczona w trudach życia, w które ja dopiero wkraczałam. Zostałam jej uczennicą.
Gdy tylko się spostrzegła, jak bardzo jestem jej oddana, przypuściła pierwszy, próbny szturm.
– No dalej – prowokowała. – Naprawdę wierzysz, że sobie poradzisz? Pokaż więc, jaka jesteś nieudolna. Niech się pośmieję.
Sądziłam, że tylko żartuje. Że ma zły humor. Każdemu to się zdarza. Nawet najlepszej przyjaciółce. Wybaczyłam z góry. I żeby jej nie drażnić wycofałam się, oczywiście. Zresztą pewnie miała rację. Nie wiem, bo nie sprawdziłam.
Wtedy zrozumiała, że jest bezkarna. Odtąd już nie wahała się mnie wyzywać. Wyśmiewać przy byle okazji. Chłostać słowami i pogardliwym spojrzeniem. To wtedy zaczęłam maleć.
Nie zorientowałam się od razu. Tego typu zmiany następują powoli. A człowiek żyje w takim pośpiechu, że nie zauważa. Póki nie zrobi się naprawdę trudno. W kuchni musiałam już wspinać się na taborety. I nie mogłam dosięgnąć przycisków w windzie. Poczułam się znowu jak dziecko. Ale wtedy zmierzałam już do przełomu, ku decyzji.
Dojrzewałam do walki. Musiałam zawalczyć o siebie. Dlatego kupiłam broń. Wiedziałam, że nie pokonam jej na słowa. Że zawsze mnie przegada. Że muszę zabić.
I nadszedł ten dzień, gdy już nie miałam wyboru. To wtedy zastrzeliłam swoją bezradność trzema kulami z rewolweru. Gruchnęła o ziemię. Myślałam, że mnie zmiażdży. Byłam już wtedy taka mała, że ledwie odstawałam od podłogi. Odskoczyłam w porę.
Zostały mi po tym wszystkim złe wspomnienia i rewolwer do sprzedania. Jeśli chcesz, przekażę go Tobie.