Mam zatrute serce. Tylko troszeczkę. Poza tym wszystko ze mną w porządku. Codziennie rano wstaję, myję zęby, piję kawę, robię sobie śniadanie, a potem idę do pracy. Jak normalny człowiek. Pracuję osiem godzin. Około. W pracy jem kanapki, jedną za drugą. Popijam muszynianką. Spieszę się. Jeżdżę szybko, ale zgodnie z przepisami. Jak dotąd nie ma się do czego przyczepić, prawda?
Więc co z tym sercem? Nie, nie leczę się. Podobno powinnam badać ciśnienie i cholesterol, a do tego regularnie się ruszać. Trzydzieści minut, pięć dni w tygodniu. Nie, sprzątanie domu się nie liczy, odpowiedziała mi na pytanie bardzo uprzejma pani doktor. Nie stosuję się do tych zaleceń. Ruszam się, lecz nie tak jak należy. Ruszam się nieprawidłowo. Ale to moja rzecz, nie sądzisz? To, jak się ruszam.
Skąd wiem, że zatrute? Trochę przeszkadza w oddychaniu. Trudno mi wziąć głębszy wdech, bo w środku wyczuwam takie jakby stwardnienie w klatce piersiowej po lewej stronie. Całe szczęście, że chociaż wydech przychodzi mi z łatwością. Połowa sukcesu, oczywiście żartuję. Tu nie ma mowy o sukcesach, nawet w połowie. Nie mam sukcesów. Mam zatrute serce. Nie martw się, to żadna choroba. A w każdym razie nic, co by mi zagrażało i mogło zabić. Z moim lekko zatrutym sercem mogę pożyć jeszcze bardzo długie lata, w tak zwanym dobrym zdrowiu.
Och, a więc już tracisz zainteresowanie? Mogłam się tego spodziewać. To nie dość drastyczne, nie dość mocne jak na twój gust. Rozumiem. A może zaciekawi cię, skąd to się w ogóle u mnie wzięło. Jak to się wszystko zaczęło. Bo przecież nie urodziłam się taka jak teraz, ba, nawet całkiem niedawno mogłam bez trudu głęboko zaczerpnąć powietrza. Napełnić płuca po brzegi. I nic mnie wtedy nie uwierało tam, po lewej stronie.
Więc zaczęło się od milczenia. Może bierzesz mnie za osobę gadatliwą, sądząc po tych przydługich wywodach, ale ja dużo czasu spędzam w ciszy. Przelewam słowa na papier, cały strumień słów. Niewykluczone, że to się dzieję również z tego powodu: nie mówię, bo wszystkie słowa mam zapisane. I nie umiałabym nic nowego dodać, ani dopowiedzieć. A ty złościsz się na mnie, zakładasz, że się na ciebie obraziłam. Nie, nie jestem obrażona. Jestem milcząca. To wszystko.
Wiem, szkodzę tym sobie. Wyczuwam, że to mogło spowodować ten stan, w jakim się teraz znajduję i że stąd się bierze stwardnienie po lewej stronie, i jeszcze trudności z oddychaniem. Niewykluczone, że gdybym, wbrew sobie, otworzyła usta, to wszystko by puściło, popłynęło wraz z potokiem słów wypowiedzianych na głos, dźwięcznych i donośnych.
Ale. Boję się. Że. Gdybym. Pozwoliła tym słowom płynąć, i wybrzmieć jak należy, to one wylałyby się jak woda, co przerwała tamę, spienione, mętne, wyrywając dno, podmywając fundamenty wszystkiego wokół i wreszcie zalałyby ciebie, i sponiewierały, i utopiły, a ponieważ nie chcę ciebie w ten sposób unicestwić, wolę żyć dalej z moim lekko zatrutym sercem. W milczeniu. Przecież od tego się nie umiera. Widzisz, żyję obok. W ciszy.